Wspomnienia to najważniejsze co nam pozostaje – tak brzmiał mocno kojarzony z Sunrise Festival cytat. Nie mniej z tą imprezą kojarzą się także klasyki, które rządziły na głównej scenie podczas pierwszego dnia tego wydarzenia. Za nami piątkowe występy, których niestety nie mieliśmy okazji śledzić na miejscu. Cóż, zarobieni jesteśmy ostatnio. Na szczęście nie ma to jak siły sprzymierzone – dlatego też mamy na miejscu wysłannika, który przez najbliższe dni będzie relacjonować na naszych łamach to, co dzieje się w Nadmorskim Parku Kultury. W tym roku nasze pisemne relacje będą w nieco innej formie. Każdego dnia wyszczególnimy bowiem po sześć zagadnień, o których warto wiedzieć zastanawiając się, jak bawią się dziesiątki tysięcy osób obecne w Podczelu. Jak więc było w piątek na Sunrise Festival 2024? Oddajmy głos Arkowi Palmowskiemu!
Kolejki
Nie było ich tam, gdzie spodziewano się, że będą. Jedzenie i napoje można było dostać w naprawdę szybkim tempie. Drinki – w 2-3 minuty. Pizza – do 15 minut (ale wiadomo, że tego typu potrawa potrzebuje czasu). Na plus duża ilość miejsc, w których można się napić i coś zjeść – to na pewno pomogło w uniknięciu kolejek.
Były za to tam, gdzie raczej nie powinno ich być – czyli na wejściu. Ja pojawiłem się na terenie około godziny 19, więc mnie największa fala ominęła. Gorzej mieli ci, którzy przyszli później – według doniesień z social mediów niektórzy czekali nawet do dwóch godzin. Miejmy nadzieję, że dziś będzie lepiej, choć organizatorzy spodziewają się (z racji sold outu) jeszcze większej liczby osób.
Ceny jedzenia i napojów
Skoro wspomniałem o wydawaniu jedzenia i picia, to czas wspomnieć o cenach. A te, jak na polskie duże festiwale, są mniej więcej w normie. Za 0,5l butelkę wody trzeba było zapłacić 10 zł, za butelkę napoju gazowanego w tej samej pojemności – 15 zł, za piwo (0,33l z alko, 0,5l bez alko) kasowano 20 zł, zaś drinki były po 30 zł. Co do jedzenia – ceny jak na mieście. Przykładowo – pizza salami z pieca o średnicy 32 cm kosztowała 37 zł.
Wiadomo, mogłoby być taniej – wszak odwiedzaliśmy już zagraniczne imprezy, które bardzo pozytywnie pod tym względem wypadały. Niemniej jednak nie sądzę, aby podczelska impreza stała pod znakiem “paragonów grozy”.
Kibelki
I tu duży plus dla organizatorów. Sanitariatów było naprawdę dużo, dzięki czemu swoje sprawy (a lud załatwiał tam nie tylko te fizjologiczne) można było załatwić bez czekania w kolejce. Warto również zaznaczyć, że koszmary zapaskudzonych kibli nie powróciły wraz z większą frekwencją. Zarówno damskie, jak i męskie toalety były często sprzątane, tym samym były bardzo czyste. Poza tym – nie na każdym festiwalu możecie usiąść na porcelance, zamiast na toitoiowym plastiku!
Teren i sceny
Widziałem podśmiechujki pod postem na facebook’u Shining Beats (i nie tylko) odnośnie wyglądu scen. Cóż, kiedy się ściemniło, to pokazały one swój potencjał. Nie miałem okazji jeszcze bliżej przyjrzeć się scenie głównej, ale wygląda to całkiem dobrze. Z pewnością nie jest to goła ściana LEDowa, z jaką mieliśmy do czynienia dwa lata temu – zostało to urozmaicone okręgiem na środku instalacji oraz motywami kwiatowymi, które grały w godzinach nocnych trzeciorzędną rolę. Pod względem CO2, laserów czy innych bajerów – było tego sporo, jak na scenę główną przystało.
Black Stage w dalszym ciągu na tym samym, dobrze znanym z poprzednich edycji planie, ale sama instalacja została dopracowana. Mieliśmy więcej świateł i LEDów na samym okręgu, co szczególnie fajnie wyglądało na zewnątrz. Sama scena wyglądała całkiem okazale i pasowała pod lineup – tam nie trzeba było wodotrysków.
Bardzo spodobała mi się za to Blue Stage – całkiem spoko robotę robią dwie bryły z ekranami wokół centralnej części sceny. Zaimplementowany w poprzednich latach pomysł z miotaczami ognia usadowionymi na kontenerach okalających ten teren jest użyty także w tym roku. I to wciąż daje radę.
W jutrzejszej relacji będę mógł coś więcej powiedzieć na temat Red Stage, no i przede wszystkim o scenie Q-Dance.
Frekwencja
Tyle było mówione, że nikt nie przyjdzie – a tymczasem ludzi przyszło naprawdę sporo. Owszem, rozkręcało się to trochę niemrawo, ale z każdą kolejną godziną tłum był coraz gęstszy. Z pewnością było znacznie lepiej niż w ubiegłym roku, a przecież całkowicie wyprzedana sobota jeszcze przed nami.
Najwięcej osób oczywiście na Red Stage, a relatywnie najmniej (choć wciąż niemało) – na Black Stage. Co z Blue Stage? Uważam, że ta przestrzeń była za mała – podczas setów KSHMRa i Benny’ego Benassiego brakowało już miejsca.
Parę słów o setach
Od razu powiem – na Redzie nie byłem ani przez chwilę. Klimaty retro jakoś mnie nie nie porywają, choć sama frekwencja świadczy o tym, że gro osób było innego zdania. Najwięcej czasu spędziłem za to na Black Stage. Choć Sonny Fodera nie dotarł (naprawdę szkoda), to i tak otrzymaliśmy naprawdę dobrą house’ową selekcję, w sam raz aby potupać.
Odwiedzałem także scenę Spinnin’ (Blue Stage), i tam bardzo podobał mi się występ KSHMR’a. Zagrał trochę swoich starych hitów, ale nie zabrakło też niewydanych kawałków. Był też polski akcent w jego wykonaniu, a konkretnie Elektryczne Gitary. Props! Nie spodobał mi się za to zupełnie set Benny’ego Benassiego. Owszem, poleciało “Satisfaction”, ale spodziewałem się od niego czegoś innego niż melodiców, które zdominowały jego slot. Zawiodłem się.
z Podczela donosi Arkadiusz Palmowski / foto: Gromysz i własne