Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałam. Właściwie te same słowa, które wywodzą się z klasyki polskiego kina, można przytoczyć do festiwali. Łatwiej wracać na imprezy, które się zna w poprzednich edycji. Bycie osobą wygodną, sentymentalną w tym wszystkim pomaga. Tak oto też było u nas. Stałe punkty w kalendarzu trudno było ruszyć, by zrobić miejsce na zupełnie nowe doświadczenia. Jednak przyszedł czas na mały przełom, do którego zbieraliśmy się od dawna… i żałujemy, że zdecydowaliśmy dopiero teraz. Niedawno mieliśmy okazję odwiedzić Płock, by mieć szansę zobaczyć fenomen, jakim jest Audioriver. Swoiste święto muzyki elektronicznej to przeżycie, które pomimo naszego wyjazdowego doświadczenia potrafiło nas czymś zaskoczyć. Głównie pozytywnie, choć i nie brakowało słabszych chwil. O tym, czym nas przekonała 16. edycja nadwiślańskiej imprezy, przeczytacie w naszej relacji
Dojazd, przyjazd, meldunek
Tym razem relacji nie zaczniemy zza bram imprezy, a od Warszawy, skąd ruszaliśmy na muzyczną plażę. Planując wyjazd z Default City nie przyszło nam przez myśl, że podróż pociągiem – a zwykle wybieramy ten środek transportu – nie będzie przebiegała bezpośrednio. Nie jest to przytyk do samego Audioriver, jednak dla osób bez samochodu taki stan rzeczy może lekko zniechęcić do potencjalnej zabawy. Jednak od czego mamy wehikuły na czterech kółkach!
Dojeżdżając do Płocka, warto od razu nastawić GPS na Stary Rynek. To tam znajduje się niezbędnik festiwalowicza, czyli punkty wymiany biletów na opaski. Dookoła – jak to w centrum miasta – do dyspozycji turystów znajduje się wiele punktów gastronomicznych, wraz z ogródkami. Warto z nich skorzystać, gdyż przy jedzeniu w tle będziemy mogli delektować się brzmieniami, które wprowadzą nas w klimat Audioriver. Wszystko dzięki scenie “Rynek”, która późnym popołudniem towarzyszyła przyszłym uczestnikom imprezy, mieszkańcom i nie tylko.
Kilkanaście kroków od Urzędu Miasta stała jedna z trzech bram, dzięki której mogliśmy rozpocząć naszą kilkudniową przygodę z elektronicznymi brzmieniami różnej maści. Z tego wejścia również najczęściej korzystaliśmy. Nie miało to jedynie miejsca ze względu na lokalizację w centrum miasta. Widok z góry, który można było zaobserwować po wejściu właśnie tam, był czymś wyjątkowym. Obserwowanie scen, plaży, jak i dalszych zakątków Płocka z wysokości zrobiło na nas wrażenie. To też wynagradzało czekającą przed nami przeprawę przez dużą ilość schodków. Dla tych, którzy zamieszkiwali inne zakątki miejscowości istniały dwie inne bramy, już na wysokości samej plaży. Wśród nich jedna prowadząca w kierunku oficjalnego campingu Audioriver.
Pierwszym zgrzytem, który napotkał naszą ekipę była nieznana lokalizacja pola namiotowego. Miejsce na mapce w aplikacji było opisane, jednak nie można było tego punktu wyeksportować, przejść z nim do nawigacji. Niestety, osoby pracujące w punkcie wymiany opasek również nie były na tyle kompetentne, by prawidłowo poprowadzić przyjaciela redakcji w odpowiednią okolicę. Sprawy też nie ułatwiał powoli nachodzący wieczór. Zero oznaczeń, brak oświetlenia trasy spowodował, że w nocy odnalezienie właściwego pola było bardzo trudne. Przynajmniej z naszej perspektywy.
Analiza terenu
Teren imprezy już z góry robił wrażenie. Mnogość atrakcji, która nas czekała na dole zapowiadała się obiecująco. Obiekty działające w ramach festiwalu to nie tylko główne sceny, ale też punkty partnerskie (które też często zawierały swoje parkiety), toalety, strefa gastronomiczna, czy też miejsca, gdzie mogliśmy nabyć płyny. Do tego dekoracyjne światełka, kolorowe podświetlenie drzew i o wiele więcej. Będąc już na poziomie plaży dostrzegliśmy więcej atrakcji. Stref odpoczynku było wiele, i to rozwiązanych w rozmaity sposób. Huśtawki, hamaki, podesty, maty, leżaki i nie tylko. Co najważniejsze – przy deszczowej historii imprezy – wszystkie zadaszone w mniejszy, czy większy sposób. Dla tych, którym zabrakło miejsca, przywilejem była natura. Skarpa naprzeciwko głównej sceny, jak i mniejsze pochylenia przy innych scenach były idealnym miejscem do konsumpcji muzyki podczas odpoczynku. Przy niektórych scenach rozłożenie się na piasku nie było głupim pomysłem.
Duże grono naszej redakcji bardzo docenia (a w zasadzie doceniało) FEST Festival za klimat, który tworzy otoczenie. Roślinność, dekoracje, kontakt z naturą. Do tej pory była to wyjątkowa alternatywa dla imprez masowych, które najczęściej mają miejsce na bezpłciowych, pustych lotniskach. Podobne wrażenie zrobił na nas Sziget Festival. Ten duet właśnie otrzymał solidną konkurencję. Wyjątkowe doznania wizualne (i nie tylko), które serwowały wcześniej wymienione festiwale, mają miejsce również w Płocku. Dodatkowym walorem jest plaża, która potęguje wakacyjny klimat. Ze względu na pogodę nie brakowało osób w gumiakach, ale również i w klapkach. Tańczenie na boso przy scenach, które zostały zlokalizowane na piasku, wydaje się być doskonałym pomysłem!
Trochę ponarzekajmy
Jednak nie ma róży bez kolców. Parkowo-plażowy teren, na którym jedynie alejki czy miejsca przy scenach są utwardzone nie radzą sobie w deszczowych warunkach, które często i gęsto goszczą pod koniec lipca w Płocku. Problem ten szczególnie dotknął scenę Pulse – tam parkiet w sobotę w 1/3 był wyłączony z użytku. Wszystko przez chwilowy deszcz, którego skutkiem była kałuża, a właściwie małe jeziorko. Ten sam problem można było napotkać również w drodze na tę przestrzeń. Tutaj nie było litości dla żadnego obuwia. Utwardzenie większej ilości terenu mogłoby pomóc. Choć i w niektórych momentach nawet gumowe maty nie pomagały…
Logistycznym problemem stawało się dojście z jednego końca imprezy na drugi. Taka przygoda na nas czekała w momencie, gdy spod Main Stage, bądź sceny Kosmos chciałoby się dojść do lokalizacji Studio. Goszczące wiele house’owych brzmień miejsce było oddalone spacerkiem ponad 10 minut od tego terenu. Nieraz zdarzyło mi się zorientować, że zostało kilkanaście minut seta oczekiwanej przeze mnie gwiazdy, jednak nie opłacało mi się iść po to, by pobawić się przy ostatnich chwilach selekcji danego artysty. Jednak taki urok festiwali – trzeba się pogodzić z tym, że nie uda się wszystkiego zobaczyć. Tu równie dobrze można winić nasze zbyt szerokie zainteresowania muzyczne.
Jednak dość niespodziewaną, choć zrozumiałą sytuacją, było wożenie artystów po terenie imprezy. Jako imprezowicze niejednokrotnie musieliśmy przepuszczać na ścieżkach auta, w których najprawdopodobniej siedzieli goście i organizatorzy wydarzenia. Podczas gdy prawie wszystkie sceny znajdowały się wzdłuż plaży, nie ma innej opcji na transport artystów. Taki, a nie inny stan rzeczy wyczulał nas przy przemieszczaniu się po terenie Audioriver.
Gastroriver
Nawodnienie
Przesadnych kolejek nie napotkaliśmy. Kwestia uzupełnienia płynów to zazwyczaj chwila, bądź maksymalnie kilka minut. Piwne lokalizacje, jak i te z bezalkoholowymi napojami były niemal na każdym kroku. Problem zaczął się robić, gdy chcieliśmy skorzystać z oferty określonych partnerów. Niektóre marki alkoholowe miały pojedyncze lokalizacje wyposażone w kilka barów. Przykładowo Aperola napijemy się bliżej scen Pulse czy Studio, a reszta marek popularniejszych trunków wyskokowych swoje produkty oferowała między Mainem, a Circusem. Te miejsca oddalone były od siebie dobre kilka minut spacerem.
Jak to w cywilizowanym miejscu bywa, tak oto wprowadzono system wykupu i zwrotu plastikowych kubków. Te jednak były stosowane niezbyt często, a przynajmniej nam podczas kupowania różnych napoi nie zostawały podawane. W strefach danych marek drinki lano do kubków sygnowanych odpowiednim logo czy sloganem, a piwa i napoje serwowano w zamkniętych puszkach bądź butelkach. Co ważne, złocisty trunek był wydawany w rozmiarze 0,5l. Jego cena to 17 zł, a wersji bezalkoholowej – 15 zł. Red Bull, którego strefy były niemal na każdym kroku, oferował swoje produkty w cenie 12 zł. Podobnie prezentowały się ceny napoi gazowanych. Drinki to wydatek ±25 zł w górę. Ceny nas nie zdziwiły, gdyż podobne spotkaliśmy już w tym sezonie na innych imprezach. Odchyły w porównaniu do konkurencyjnych wydarzeń są symboliczne – czy to w górę, czy w dół. Jeśli komuś wystarczyć miałaby woda, to był na wygranej pozycji – była ona dostępna bowiem za darmo.
Jedzenie, toalety
Z punktów gastronomicznych niestety nie skorzystaliśmy, jednak mamy wrażenie, że ich ilość i różnorodność pozwalała odpowiednio rozdzielić zainteresowanych. Ceny jak wszędzie. Możesz najeść się za ponad 30 zł, ale i znajdziesz pozycje dochodzące do 50 zł. Dotarły jednak nas głosy, że w Food Courcie brakowało większej ilości miejsc do spokojnej konsumpcji. Jak to teraz zdaje się być standardem, płatności odbywały się kartą. By skorzystać z toalet, które były standardowymi ToiToiami, nie czekaliśmy więcej, niż 5 minut – nawet przy głównej scenie. Jak to wielu wymaga po doświadczeniach z Sunrise Festivalu (choć nie z tego roku), nie omieszkamy wspomnieć o ich stanie. Było okej, choć nie zawsze idealnie sterylnie, co w tych warunkach jest zrozumiałe. Jednak nie udało nam się trafić na taki, który obrzydził. Natomiast nawet kończąc zabawę w sobotni poranek, po 6 rano nadal mogliśmy znaleźć świeżo dołożony papier toaletowy.
Gdzie tuptaliśmy, czyli sceny
Na terenie trudno było się nudzić. Dziesięć scen na terenie (w tym cztery wewnątrz stref danych marek) to gwarancja różnorodnych doznań muzycznych. Co prawda zdecydowanie królowało techno w różnych odmianach, jednak na drugim planie stał drum and bass oraz przewijały się brzmienia house. Różnorodny Main Stage, zazwyczaj mocny brzmieniowo Kosmos, techniczny na wiele sposobów Circus to podstawa plażowej zabawy. Spokojniejsze, wręcz przypominające FESTowy Eden brzmienia to domena Studia. Ba, nawet wyglądem miejscówka ta nawiązywała do klimatów znanych z Parku Śląskiego. Kto kim się inspirował – trudno nam jest powiedzieć. Pomiędzy nimi Impact i Pulse, czyli królestwa drum and bassu w niemal każdym wydaniu.
Oczywistym faktem jest to, że największą przestrzenią koncertową była Main Stage. Obserwując zdjęcia głównej sceny z poprzednich lat zaobserwowaliśmy, że jej konstrukcja przypominała podstawowe rozwiązania znane ze scen wielogatunkowych festiwali. Tym razem postawiono na projekt bardziej wpisujący się w trójkątną, a raczej wielokątną bryłę. Takie Pyramid Stage z Glastonbury, ale mniej szpiczaste, z trójkątnymi ekranami po bokach. Nie powiem – jak na Polskę jest to bardzo nowatorski projekt. Innowacyjność projektu przypadła nam do gustu. Unikalnego klimatu dodawał piasek, który otaczał tą przestrzeń. Jedynym przez nas zanotowanym problemem była kwestia przyjmowania wizualizacji przez boczne wyświetlacze. Widać było, że zespoły artystów miały przygotowane wiele projektów pod kwadrat czy prostokąt. Tu wiele z nich było przycinanych w niefortunny sposób. Tego problemu jednak nie odnotowaliśmy, gdy wyświetlały one przebitki ukazujące to, co się aktualnie dzieje na scenie.
Techenko
Niedaleko znajdował się Cyrk, który wbrew nazwie nie rozśmieszył nas prezentowanym wyglądem, czy lineupem. Circus, jak i reszta scen na Audioriver jest widocznie mniejsza od konstrukcji spotykanych na innych imprezach. Inną ich cechą wspólną jest zadaszenie wszystkich przestrzeni. Wracając jednak do drugiego – naszym okiem – najbardziej obleganego parkietu, minimalizm zrobił robotę. Głównymi kąskami dekoracyjnymi były światła oraz duży ekran za DJem. Aby konstrukcja namiotu, a dokładniej jej podpory nie zasłaniały animacji, do dwóch znajdujących się przy artyście kolumn dodano ekrany. W tle występów prezentowano (najprawdopodobniej) tylko wizualizacje przygotowane przez zespół Audioriver. Czy to wada, czy zaleta? I tak, i nie. Ujednolicenie prezentowanych treści oraz ich dobry poziom dobrze uzupełniał się z prezentowaną selekcją. Jednak nie było co liczyć na unikalne doznania, które są serwowane przez VJi niektórych artystów.
To samo miało miejsce na reszcie mniejszych scen. Problemu z wizualizacjami na Kosmosie nie było, bo… za klimat odpowiadały tam jedynie światła. Do serwowanej muzyki pasowało to jak ulał. Tam również nie było co narzekać na ilość miejsca do tańczenia. Pomimo, że obie konstrukcje nie były ogromne, tak spokojnie można było z boku pobawić się w plażowych warunkach do prezentowanej selekcji.
Połamańce
Drum and bass spotkać można było na dwóch scenach. Konstrukcją, która prezentowała połamane klimaty była znajdująca się na plaży Impact Stage. Prostokątna przestrzeń znów prezentowała minimalistyczny układ, ale z dozą kreatywności. Kwadratowy, lekko prostokątny wręcz ekran w formie ramki znajdował się za DJem, a właściwie… za publiką. Trochę na wzór tego, co znamy z Pragi Centrum, mała grupka fanów mogła wejść i bawić się za plecami artystów. W głównego “wyświetlacza” wyłaniał się ku publice kolejny, długi panel LED w pochylonym ustawieniu, co nadało dodatkowej dynamiki. Ze względu na projekt oraz lokalizacje to był nasz faworyt.
Drugą miejscówką był Impact. W połowie zadaszona scena pierwszego dnia została przejęta przez jukejowe klimaty serwowane z ramienia Świętego Bassu i zaproszonych przez nich gości. Drugiego dnia było to królestwo kolektywu 175 BPM. Przechylony kwadrat, a właściwie bardziej trójkąt przyjmował wizuale, a delikatne oświetleniowe dodatki przy nim, jak i dekorujące samą DJkę dawały radę. Do tego na obu przestrzeniach nie brakowało świateł czy laserów.
Małe, ale piękne
Spokojniej było na subtelnym Studio. Pod małym, dość otwartym na otaczającą przyrodę namiotem można było się rozluźnić do głównie house;owych selekcji. Za całkowity Chill odpowiadała scena o takiej nazwie, zlokalizowana wśród drzew. Dodatkowo muzyka rozbrzmiewała na strefach danych marek. W Punkt oferowało parkiet w towarzystwie wielkich ekranów, BIT Miasta był ciekawą alternatywą dla osób powracających ze strefy Gastro, a Old No7 Bar pogrywał w tle do drinków od Jacka Danielsa.
Czas na muzykę
Planowanie czasu, czyli kilka słów o aplikacji. Na większych imprezach skarbnica wiedzy gromadzącą najważniejsze informacje związane z danym wydarzeniem w naszym telefonie to standard. O to również zadbali organizatorzy Audioriver, których apka była poprawna. Co najważniejsze – mogliśmy tam znaleźć aktualizowane na bieżąco timetable (wszystkich scen, w tym także tych partnerskich), które pozwalało na ułożenie własnego harmonogramu zabawy. Dodatkowo, na kwadrans przed rozpoczęciem interesującego nas seta aplikacja wysyłała nam powiadomienie. Jednak przy drugim dniu trochę wadziła sekcja “Ulubione”, przy której nie można było ukryć poprzedniego dnia, bądź aktów, które już miały miejsce. Mapa też była pomocna, choć odnieśliśmy wrażenie, że nie wszystko zostało na niej umieszczone. Przy następnej edycji mile widzielibyśmy lokalizację na żywo oraz możliwość nawigacji do danego punktu – wewnątrz festiwalowego oprogramowania, bądź przechodząc do zewnętrznej usługi. Poza tym mieliśmy łatwy dostęp do regulaminów, newsów, playlist, jak i innych materiałów promocyjnych.
Piątek
Początek wieczoru
Pierwszy dzień nad muzyczną stroną Wisły zaczęliśmy od jednego z ostatnich koncertów KAMP!. Polska formacja, która na przestrzeni lat wytworzyła wokół siebie wierną publikę w tym roku poinformowała o występach finalizujących ten projekt. Znajdując się w tłumie na głównej scenie pod koniec ich występu ponownie poczuliśmy ten fenomen. Chłopaki żegnając się z Audioriver zaprezentowali swoją interpretację legendarnej kompozycji Zbigniewa Wodeckiego “Chałupy Welcome To”. Idealny pokaz na to, że można po latach, z szacunkiem nawiązać do ikonicznej twórczości polskiej muzyki.
Następnym punktem na naszej mapy były szybsze brzmienia. Czas na drum and bassowe (i nie tylko) pier… znaczy uderzenie. To wszystko w damskim wykonaniu. Flava D już w pierwszych godzinach imprezy zaserwowała silne uderzenie, przeplatając klasyki z połamanymi interpretacjami hitów innych gatunków. Jej występ to był dopiero początek. W poźniejszych godzinach Danielle przejmowała decki ze swoimi kompanami z projektu TQD.
Orkiestra + elektronika = połączenie idealne?
Jednak najlepsze dopiero przed nami. Worakls Orchestra to rodzaj aktu, które lubimy najbardziej. Coś rzadko spotykanego i zarazem wyjątkowego. Na naszym rynku większymi, popularniejszymi występami w tych klimatach była trasa Bass Astral x Igo Orchestra czy serwowane przez Gromee’go klasyki gatunku w ramach Orchestonu. Połączenie elektronicznych brzmień z klasycznymi instrumentami nadaje zupełnie nowy, niewiarygodny wymiar znanym już nam kompozycjom. Już słuchanie takiego koncertu w domowym zaciszu robi wrażenie. Jednak przeżycie tego na żywo przyprawiło nas o dreszcze. Sama forma występu imponuje, choć znalazło się też miejsce dla wisienek na torcie, którymi byli członkowie orkiestry. Charyzma artystów współtworzących ten akt wręcz wylewała się do publiki. Jest to nasz stanowczy faworyt pierwszego dnia, jak nie całego Audioriver. Uwierzcie, że przy poziomie zaproszonych do Płocka gości są to mocne słowa.
Z ciekawości
Pod koniec szybki przeskok na Circus, gdzie grał Enrico Sangiuliano. Włoch serwował godną selekcję. Pomimo wywarcia na nas pozytywnego wrażenia trudno nam ocenić rzetelnie ten występ, gdyż byliśmy jedynie na jego fragmencie. Jednakże od fanów artysty słyszeliśmy zgodne głosy. Podobno to był jego dotychczasowy najlepszy występ w Polsce. W utwierdzeniu tej teorii przeszkodził nam Kanine. Tak, po gatunkach skaczemy jak kangurki. Chcieliśmy jedynie na chwilę zapoznać się z aktualną formą Brytyjczyka, a… zostaliśmy na scenie Impact przez cały set. Wiedzieliśmy, że twórca “Want You” potrafi dorzucić do pieca po Feście w 2021 roku, gdzie na Raban Stage. Podwójne, potrójne dropy dwa lata temu to była zupełna norma. Ponownie na zaproszenie 175 BPM dostaliśmy godzinny wycisk, choć w lekko zmodyfikowanej formule. Nie dało się ustać w miejscu, a minuty leciały jak sekundy.
Przyszedł czas, by ochłonąć. Powrót na Circus Stage, gdzie decki przejął Kevin De Vries. Poprzedni sezon stał między innymi pod znakiem jego produkcji “Dance With Me”. W tym roku pałeczkę przejmuje “Metro”, które współtworzył z Mau P (czyli nową odsłoną Maurice West’a). Akurat trafiliśmy na obie podane propozycje, jak i między innymi nową wersję “Chase The Sun” Dannego Avili czy “Fine Day” Skrillexa i Boys Noize’a. Podczas tego seta przeważały melodyjne klimaty i czarowały na tyle, że trudno nam było wrócić na główną scenę. Main Stage kusił ze względu na występ ZHU. Mieliśmy okazję jedynie posłuchać pierwszych minut seta, a właściwie live actu Stevena, który również śpiewał. Zapowiadało się to solidnie, ale niestety, Kanine i Kevin wygrali. Taki urok festiwali.
Niespodzianki
Kolejnymi gwiazdami wieczoru na głównej scenie byli ukraińscy goście z duetu ARTBAT. Tutaj przyszliśmy dosłownie na chwilę, świadomie planując w tym czasie uczestnictwo na innej scenie. Selekcję założycieli Upperground usłyszeliśmy już na ich własnej imprezie, która miała miejsce w tym roku w Ergo Arenie. Od osób, które spędziły dłuższy czas na ich secie usłyszeliśmy średnie słowa, a wręcz brak zachwytu. Narzekano też na problemy z głośnikami, a raczej dochodzącym z nich dźwięku. Zanotowaliśmy to już oddalając się z głównej sceny podczas setu ZHU.
W tym czasie ponownie odwiedziliśmy Pulse Stage. W ramach takeoveru Świętego Bassu ponownie do Polski został sprowadzony Notion. Czy była odpowiednia czopka? Nie do końca. Szczerze oczekiwaliśmy więcej po tym akcie. Energia była, ale mogło by być lepiej. Bardziej przypadła nam do gustu selekcja wcześniej wspomnianej Flavy D, czy też istne bombardowanie od Sammy Virji’a, którego kolektyw zaprosił rok wcześniej na Ulicę Elektryków.
Koło 4 przyszło do nas zmęczenie, jak i chęć odpoczynku. Co lepszego znajdzie się na taki stan, jak nie house’owe brzmienia? Poszliśmy dalej odkrywać teren, aż doszliśmy do końca, czyli sceny Studio. Tam nas czekał akt o nazwie Astra Club, za który odpowiadają DJ Tennis i Carlita. Ta dwójka serwowała klimaty, które idealnie sprzyjały nam do regeneracji na leżakach. Gdy już sen przechodził przez myśl trzeba było szybko się ewakuować. Na dobicie doszedł do repertuaru Zero, który raczej nie znał pojęcia “litość”. Trochę inaczej to się prezentowało, niż w jego produkcjach. To było to, czego oczekiwaliśmy po Notionie. Jednak na dłuższą metę i tą godzinę takie skrajności nas nie interesowały.
Końcówka pełna sił
Powrót na poziom plaży oraz zwiedzanie kolejnych artystów i przestrzeni. Zajrzeliśmy do Anfisy Letyago i Trym’a, by zapoznać się z ich fenomenem. Jednak oba akty zupełnie zostały przyćmione tym, co zaserwowali panowie spod nazwy Joyhauser. Gdy zmęczenie podróżą i długim, pracującym i zarazem festiwalowym dniem dawało w kość, tak selekcja tego duetu spowodowała, że tuptaliśmy kolejne dwie godziny, nie myśląc o nagrywaniu. Panowie na tyle przekazali energię publice, że sami byli zadowoleni zaistniałym stanem rzeczy. Set finalnie został przedłużony o pół godziny, bądź piętnaście minut (istnieją rozbieżności między timetable w aplikacji, jak i na grafikach). Na końcu każda ze stron dostała podziękowania w formie oklasków. Takim momentem cudownie jest zakończyć pierwszy dzień imprezy. Równo z czasem zamknięcia festiwalu – bo o godzinie 7 rano – opuściliśmy w pełni zadowoleni teren.
W przerwie od festiwalu… no nie do końca
Większość festiwali daje o sobie znać głównie poprzez liczbę uczestników, którzy spływają do danego miasta z całej Polski. Jednak Audioriver na tym nie poprzestaje. Prócz tłumów, główną rolę na terenie całego Płocka grała muzyka. Przed, po czy w trakcie głównej imprezy na rynku (i nie tylko) grała oficjalna, jedenasta scena festiwalu, jak i trwało wiele imprez współtowarzyszących – zarówno płatnych, jak i tych darmowych. W ramach tej inicjatywy swoją tymczasową filię otworzyło warszawskie Luzztro, zapewniając przy tym 135 godzin muzyki non stop serwowanej przez długą listę artystów.
Na zewnątrz też nie brakowało klimatycznych brzmień wydobywających się z różnych barów czy nawet okien kamienic. Ba, raz trafiliśmy na hardowe brzmienia, które raczej nie kojarzą się w tym festiwalem. Na ulicy Grodzkiej kolejny raz znalazła się scena Bassriver, która w sobotę serwowała drum and bass. W niedzielny poranek opuszczając Audioriver wyjściem prowadzącym między innymi do pola namiotowego mijaliśmy trwającą zabawę na terenie pobliskiego parku linowego.
Pomimo napotkania masy dodatkowych atrakcji czujemy, że nie udało nam się zasmakować wszystkiego. Jednak zachwycił nas fakt, że miasto żyje elektroniką przez cały weekend. Co prawda Sunrise powoli powraca ze swoim After Party na plażę, ale to (z całym szacunkiem) kropla w morzu przy tym, co serwują Audioriver oraz niezależne od niego organizacje. Uczestnicy imprezy wprowadzani są w unikalny klimat, którego ciężko szukać przy innych polskich wydarzeniach. Pląsasz się przy scenie Rynek, a za chwilę lecisz ulicę dalej, by oddać energię na drum and bassie. Koniec festiwalu o 7 rano, a Ciebie nadal trzyma? Luzztro wita, normalnie jak w niedzielny poranek w stolicy Atrakcje są nie tylko muzyczne, gdyż właściciele restauracji również korzystają z napływu turystów i nieraz wypuszczają specjalne menu. Drobny, miły gest, a cieszy.
Sobotnie pląsy
Połamany wstęp
Drugi dzień nad płocką plażą zapowiadał się słonecznie… do czasu. Na terenie byliśmy koło 20 i zdążyliśmy tylko zajrzeć na scenę Pulse, którą tego dnia przejmowało 175 BPM. Sustance rozgrzewał głodną publikę. W tym samym czasie zostaliśmy zaproszeni do odwiedzenia sceny Bassriver na rynku. Szybkie wyjście z festiwalu… bo tak, tutaj można było wielokrotnie wchodzić i wychodzić z imprezy. Coś, co jest w wielu miejscach normą, na polskim rynku elektroniki jeszcze może dziwić. Kończąc już tę dygresję dodamy, że na drum nad bassową inicjatywę przy ulicy Grodzkiej nie dotarliśmy. W trakcie drogi trafiliśmy na srogi deszcz, czyli nieodłączną część Audioriver. Ten czas wykorzystaliśmy w jednej z rynkowych restauracji, aby po tym wrócić na właściwe wydarzenie.
Chwila przed 22:00, powrót na połamańce zobaczyć Hede… Delta Heavy. Duet ten wpadł na miejsce jednej z najbardziej oczekiwanych postaci aktualnej sceny drum n bass’u. Aż trzech artystów wypadło z lineup’ów dwóch scen poświęconych tym brzmieniom. Prócz Hedexa nie dotarła Gyrofield oraz The Caracal Project. Nie ukrywamy, że chcieliśmy chętnie odwiedzić te akty, ale zapewnione na ostatnią chwilę zastępstwo też dało radę. Następie popląsaliśmy do liveactu Monolinka, który zapowiadał się co najmniej dobrze. Tutaj wpadliśmy w pułapkę z piątku. Poszliśmy na chwilę sprawdzić, jak grają Camo & Krooked. Zaznaliśmy wcześniej już dwukrotnie “schnitzel power”, czyli setów od austriackich gości. Zdecydowanie ten był najmocniejszy, przez co utknęliśmy na scenie Impact na dobre.
Po mocnym uderzeniu w wykonaniu Reinharda i Markusa w końcu dotarliśmy do Cyrku, gdzie spędziliśmy pół godziny w towarzystwie przyjemnych brzmień od Colyna. Tez tam zahaczyliśmy o mocniejsze klimaty, które zaraz po nim serwował Alan Fitzpatrick. To tylko na chwilę, gdyż za rogiem czaił się koncert Moderat. Tutaj pozwoliliśmy sobie skorzystać z otaczającej infrastruktury, czyli górki. Usiedliśmy i z daleka obserwowaliśmy jakościowy akt, zarazem odpoczywając. Ba! Jeśli obserwowaliście naszego Instagrama mogliście zauważyć, jak dużo ludzi zgromadziło się w tym czasie przy Main Stage. Również ze względu na to uniknęliśmy wejścia bliżej sceny. Zupełnie nie dziwimy się tak licznej gromady słuchaczy, gdyż ta formacja dawała sobie świetnie radę.
Chwila dla bassówek
Po 2:00 na Impact byliśmy świadkiem ciekawego b2b, za który odpowiadali Buunshin oraz IMANU. Młoda krew na drum and bassowej scenie dawała sobie świetnie radę. Tym razem – porównując do seta Camo & Krooked – na parkiecie lekko wiało pustami. A szkoda! Nie bez powodu ta dwójka doceniana jest przez wyjadaczy gatunku (na przykład przez Noisię). Nowatorskie podejście, przeplatane klimaty wprost z VISION oraz siła płynąca z ich selekcji i editów to coś, z czym powinno się zapoznać więcej osób.
Odwrócenie ról
Początkowo godzina 3:00 miała należeć do Bou i Chloé Caillet, jednak druga z wymienionych postaci nie dotarła na imprezę. Do pierwszego artysty na chwilę zajrzeliśmy, ale z ciekawości wróciliśmy na Main Stage. To tam grali Mathame, których mieliśmy okazję posłuchać rok temu na Szigecie. Trudno nam było wyjść, gdyż selekcja nas zaintrygowała. Nie tylko melodyjne klimaty, bo znalazło się miejsce i dla innych brzmień. Jeśli słuchaliście ich seta na tegorocznej transmisji z Tomorrowland, to doznania na Audioriver były podobne. Nie identyczne, gdyż… były znacznie lepsze. Masa IDków, nowe interpretacje ikonicznych numerów, czy też… moment dla “Country Riddim” oraz pełnego “Prayer” od naszego rodaka Blindersa. Nie tylko nam było trudno się rozstać z główną sceną. Na koniec seta jeden z członków duetu pokazywał publice laptopa, co – jak błędnie myśleliśmy – miało symbolizować, że już nie mają co grać. Jednak fani znajdujący się bliżej publiki wyprowadzili nas z tego błędu. Na ekranie komputera prawdopodobnie znajdowały się podziękowania dla Polskiego tłumu. To był zdecydowanie set soboty, nieporównywalnie lepszy od tego, co mieliśmy okazję usłyszeć na węgierskim festiwalu.
Choć mamy pewne ale. Aktualnie wiele aktów, w tym te głównie grające melodic techno, swoje występy ozdabia klimatycznymi wizualizacjami. Ten dodatek również odgrywał ważną wagę w secie Mathame, który już przy ogłoszeniu był podkreślany dopiskiem “AV”. Audiowizualna podróż? Wchodzimy w to. Już wcześniej mieliśmy na żywo możliwość zobaczyć kreacje utworzonych przez ekipę wytwórni Upperground w Ergo Arenie. Te działania już potrafiły wywołać wrażenie, choć – naszym zdaniem – do doznań z imprez Afterlife jeszcze trochę brakowało. Najsłabiej jednak oceniamy to, co nasze oczy widziały w towarzystwie selekcji prezentowanej przez braci Giovanelli.
Artyści nie mieli jednego, wspólnego stylu form wideo, które były za nimi odtwarzane. Raz otrzymywaliśmy minimalistyczne zabiegi typograficzne (napisy) i formy 2D, w innym momencie realistyczne rendery 3D, a następnym materiałem była krótkometrażowa kreskówka o kresce niczym rodem z anime. Nie zabrakło też ujęć naśladujących styl znany z propozycji Afterlife/Upperground. Jeszcze gdyby to wszystko było uporządkowane pewnymi segmentami… A skądże – wiele wizuali się powtarzało w różnych momentach, a rzadko kiedy było można poczuć, że są odpowiednio wkomponowane w prezentowane brzmienia. Nie pomagała również konstrukcja bocznych ekranów sceny, gdyż te – przez trójkątny, wielokątny kształt – trudno przyjmowały niektóre treści.
Szkoda, bo dopisek “AV” tutaj jest tylko, a nie “aż” dodatkiem. To mogła być świetna wisienka na torcie, jakim była prezentowana przez włoskich braci selekcja. Podobny czy nawet lepszy poziom animacji ma wiele bardziej komercyjnych twórców elektroniki i nie reklamują tego w szczególny sposób. Na myśli mam między innymi Alesso, którego ekipa w tym kontekście zrobiła w zeszłym roku podczas Sunrise Festival o niebo lepszą robotę.
W międzyczasie zahaczyliśmy o ostatnie minuty Dubfire oraz na dobitkę grał nam Chris Liebing i KI/KI. Przesyt wrażeń i zmęczenie powoli dawały za wygraną, i tak oto o 6 rano powoli żegnaliśmy się z terenem imprezy. Zerkając jeszcze w plan dnia w festiwalowej aplikacji żałowaliśmy, że nie udało nam się dotrzeć na scenę Studio. Tego dnia mogliśmy tam usłyszeć między innymi Catz ‘n Dogz, LP Giobbi czy Oliver Koletzki. Ostatni z wymienionych artystów przypadł do gustu naszym znajomym. Niestety, dużą wadą była odległość między tą lokalizacją, a przestrzeniami na poziomie plaży. Niech za przykład posłuży fakt, że chcieliśmy się wybrać na set LP Giobbi, która grała jeszcze 20 minut. Niestety, zanim byśmy doszli na miejsce, to zostałoby nam kilka ostatnich minut jej występu, co się mija z celem.
Sun/Day
Opuściliśmy już teren Audioriver na dobre. Teraz pada pytanie – co z niedzielą? Mianowicie Sun/Day odbywa się jedynie na dwóch scenach, które znajdują się w parku. Tylko że dla osób, które wcześniej nie uczestniczyły w tej inicjatywie znalezienie wejścia na dodatkową strefę było pewnym ciężarem. Zero drogowskazów w mieście czy innych metod oznaczeń. W aplikacji czy na social mediach imprezy również nie znaleźliśmy podanej lokalizacji. Szliśmy przed siebie, aż podpięliśmy się pod większą grupę wyraźnie kierującą się na ostatni dzień zabawy. Tutaj również okazało się, że nie tylko my byliśmy zagubieni. Finalnie wraz z kilkoma innymi osobami musieliśmy w stromych miejscach obejść pół parku, idąc wzdłuż zagrodzonego terenu wydarzenia.
W końcu dotarliśmy. Witamy w parku, w którym czekały na nas klimatyczne dwie sceny pełne dekoracji i delikatniejszych brzmień, do których można się odprężyć. O odpowiednią selekcję dbały polskie projekty, jak i zagraniczni goście. Impreza zaczynała się o 11:00, a ostatnie dźwięki z parku wydobywały się do 22:00. Na terenie nie brakowało też foodtrucków czy punktów z napojami, również wysokowymi. Otoczenie idealnie nadawało się na regenerację po dwóch intensywnych dniach na plaży. Ceny? Te same, co w poprzednich dniach. Klimat panujący na SUN/DAY przywodził nam na myśl scenie Eden podczas drugiej edycji FESTa. My skorzystaliśmy z finalnego dnia Audioriver jedynie po południu, choć gdybyśmy mogli, chętnie dłużej tam byśmy zostali.
Podsumowanie
Żałujemy, że na Audioriver trafiliśmy dopiero teraz. Nieraz mieliśmy podchody, ale często inne imprezy, bądź ich natłok nam to blokowały. Jednak cieszymy się, że mieliśmy szansę tym razem zapoznać się z konceptem, w którym łatwo się zakochać. Dla świadomych konsumentów elektroniki lineup robi wrażenie. Według nas muzyka elektroniczna z plażą i naturą idealnie się komponuje, a reszta infrastruktury doprawia całą imprezę. Delikatne oświetlenie na głównej części czy mnogość dekoracji na SUN/DAY to wszystko uzupełnia. Nie ma rzeczy idealnych, co podkreślamy niemal na każdym kroku. Co prawda, na plaży można by było pokusić się o więcej akcentów znanych z ostatniego dnia imprezy, by uzupełnić prezentowany klimat. Muzycznie, organizacyjnie też nie było większych problemów. Jest miejsce na poprawę pewnych rzeczy, na co liczymy w przyszłych latach,…
…jeśli jeszcze Audioriver wróci. Niestety, dochodzące nas wieści nie zapowiadają, by kolejna edycja się odbyła. Przynajmniej w obecnej lokalizacji. Sygnalizowały to też billboardy na terenie Płocka. Jednak klimat obecnej lokalizacji robi swoje i szkoda by było, gdyby zostało to zaprzepaszczone. Tym dość gorzkim akcentem kończymy naszą relację. Kasiu, znaczy Audioriver – wróć. Bo będziemy tęsknić, serio.
foto: Tytus Duchnowski