Za nami pierwsza (tak, sama jestem w szoku, że to dopiero teraz) koncertowa wizyta Taylor Swift w Polsce. W ramach trasy “The Eras Tour” gwiazda zagrała aż trzy w pełni wyprzedane stadionowe koncerty na PGE Narodowym w Warszawie. Czy było to show warte wysokich cen biletów? Od razu powiem, że jak najbardziej. Czy wokół całego touru i samej wokalistki był szum? Zdecydowanie – postać Tay wywołuje na całym świecie bardzo różne odczucia. Oprócz zadeklarowanych antyfanów najpopularniejszej obecnie postaci muzycznej płci żeńskiej na świecie, w polskim internecie pojawiła się masa osób, tu cytat, “nierozumiejących fenomenu“. Cóż, ja ten fenomen rozumiem naprawdę mocno – wszak muzyka Swift towarzyszy mi od lat, i to jeszcze zanim zrobiło się o niej tak głośno. Nie powinno być więc dziwne, że po prostu musiałam wykorzystać okazję i zobaczyć choć jeden z polskich koncertów. Jak było? O tym przeczytacie właśnie w tym tekście.
Na początek Paramore
Wiele osób zdziwiło się, gdy kazało się, że support przed koncertami Taylor Swift w Polsce ma zapewnić Paramore. Co ciekawe, byli tacy, którzy nie znając żadnej piosenki głównej gwiazdy, zakupili bilet na jej koncert tylko i wyłącznie dla rockowego bandu z charyzmatyczną Hayley Williams na czele. Największymi szczęściarzami jednak okazali się ci, którzy zasilają fanbase zarówno Taylor, jak i supportu. Czy koncert zawiódł? Być może nie, skoro stanowić miał jedynie dodatek do intensywnego koncertowego wieczoru. Jednak 9 piosenek, wśród, których na próżno szukać takich przebojów zespołu, jak “Decode“, “Ignorance”, “Brick by Boring Brick“, czy “crushcrushcrush to mało”, by zadowolić uszy miłośników mocniejszych brzmień. Tym bardziej, że jednym z prezentowanych utworów był cover Talking Heads nagrany w ramach kompilacji “EVERYONE’S GETTING INVOLVED: STOP MAKING SENSE TRIBUT, obok takich artystów, jak Miley Cyrus, czy Lorde.
Jak przystało na PGE Narodowy, największą wadą tego występu okazało się nagłośnienie. W tym wypadku organizatorzy zdecydowanie nie poświęcili swojego czasu, by zapewnić odpowiednią jakość popisu supportu. Momentami ciężko było zrozumieć słowa wyśpiewywane przez wokalistkę. Na pewno na korzyść nie działała pora startu. O 18:15 na stadionie panował jeszcze rozgardiasz i rozmowy – wszak publika dopiero się schodziła. Jednak nawet z trudnym wejściem zespół świetnie sobie poradził, a widownia na piosenkach “Still Into You” oraz “Misery Business” pokazała, że zasługuje na kolejne odwiedziny zespołu, tym razem w ramach własnej trasy.
Cóż to było za show!
Taylor Swift podczas swojej pierwszej trasy od czasu pandemii wykazuje się niebywałą kondycją. W trakcie trzyipółgodzinnego show daje z siebie 200% tańcząc, śpiewając oraz zmieniając stroje dla każdej zaprezentowanej na scenie Ery. Fani nie pozostają jej dłużni i śpiewają (wykrzykują) razem z nią każde słowo piosenek. Nie inaczej było w Polsce, gdzie owacje, które zgotowano gwieździe po piosence “Champagne Problems” trwały dobre kilka minut. Artystka zaprezentowała na scenie kluczowe utwory z każdego z albumów. No, prawie każdego, bo ominięte zostało wydawnictwo pt. “Taylor Swift”. A szkoda, bo chętnie poczułabym klimat country, a jeszcze chętniej – usłyszałabym na żywo “Tim McGraw“. Poza obszerną, podstawową setlistą, zawierającą 43 piosenki (czasami w skróconych wersjach) wykonywane na każdym koncercie w ramach trasy The Eras, wokalistka prezentuje przy akompaniamencie gitary i pianina dwa mashupy, czyli miksy dwóch innych utworów. Zatem mieliśmy okazję usłyszeć na żywo dodatkowo fragmenty czterech innych piosenek. Dla fanów żaden problem – nadal znali i śpiewali wszystkie teksty.
Czego to tutaj nie było! Mieliśmy choreografię ze znakomitą świtą tancerzy, błyszczące kreacje, wystrój dopasowany do każdej Ery oraz niesamowite światła i wizualizacje. A to nie koniec – szczególarstwo widać było także w dopasowaniu konfetti. Przykładowo – podczas “”All Too Well“, przy fragmencie: I still remember the first fall of snow”, przypominało płatki śniegu). Oczywiście to wszystko dopełniała sama Taylor Swift niepowtarzalna w tym, co robi. To wszystko składa się na niezapomniane widowisko, w którym udział brali nie tylko fani, ale również osoby ciekawe tego wydarzenia. Dodatkowo, magii całemu show dodawały świecące opaski publiczności, które również miały dopasowaną kolorystykę pod każdą Erę.
Skąd fenomen Taylor Swift?
Nie da się ukryć, że Taylor Swift to niezwykle utalentowana osoba, która na muzycznej arenie działa już od 18 lat i ciągle wspina się na wyżyny swojej kariery. Zaczynała od muzyki country, która przyniosła jej sławę w Ameryce, a obecnie tworzy w różnych gatunkach i jest światową ikoną. Czy naprawdę możliwe jest, aby ktoś nie wiedział o jej istnieniu i dopiero trasa “The Eras Tour” uświadomiła społeczeństwu w Polsce, jak wiele nas ominęło? Całkiem możliwe. Mimo iż artystka posiadała w Polsce znaczący fanbase, nigdy wcześniej nie uaktywnił się on tak bardzo, jak przed jej koncertem. Nigdy też nie było ku temu okazji, gdyż była to jej pierwsza wizyta w naszym kraju.
Sama skala całej trasy robi wrażenie, a jeszcze większe wrażenie robią liczby na
streamingach. Jak więc, wbrew całej matematyce, twierdzić że nie mamy do czynienia z
fenomenem? Nie ma przecież osoby, która arbitralnie ustala, że w danym momencie ktoś jest na topie. Fenomen zależny jest od ludzi słuchających swoich ulubionych artystów. Nawet same swifties mogą nie rozumieć fenomenu, ale wystarczyło być na jednym z koncertów tej wyjątkowej trasy, by przekonać się, że rozumieją to, z jakiego powodu znalazły się w tym konkretnym miejscu. Zaangażowanie, z jakim miłośnicy Taylor podeszli do koncertów i całej otoczki wokół nich, było niewiarygodne. Od odpowiednich outfitów poczynając, poprzez bransoletki przyjaźni (stworzone specjalnie na okazję tego koncertu, a zainspirowane fragmentem piosenki Taylor Swift “You’re On Your Own Kid” z albumu “Midnights“: “so make the friendship bracelets, take the moment and taste it“), a na koncertowych emocjach kończąc. Momentami osoby znajdujące się na płycie nie słyszały samej wokalistki, a jedynie osoby wokół nich. Jedno jest pewne – takich fanów życzyłby sobie każdy artysta!
Co tu dużo mówić – tam po prostu warto było być, chociażby dla przekonania się, skąd ten cały szum. A jeśli ktoś nadal nie do końca wie co i jak, to polecam wywiad z Karoliną Sulej, twórczynią książki “Era Taylor”, która niedawno trafiła do księgarń.
foto: Michael Campanella