Jak w ciągu 4 dni zmieniły się moje gusta muzyczne, czyli relacja z FEST Festival 2021

Jak pojechać na festiwal dla drum n bass’u, aby w połowie zupełnie sobie go odpuścić? Julia Oziemczuk wyjaśnia w relacji z FEST Festival 2021

nastia

Patrz festiwalowiczu… czerwiec, The Other Side of The Sun, Heartbeat Festival, FEST Festival i znowu lockdown będzie. To są – parafrazując pewien śmieszny obrazek – słowa wstępu do relacji z czterodniowej imprezy na terenie Parku Śląskiego. W dniach 11-14 sierpnia w Chorzowie jako redakcja Shining Beats mieliśmy okazję bawić się – i oczywiście pracować przy wielu ciekawych rzeczach – na FEST Festival 2021. Bilet kupowałam jeszcze przed pandemią, głównie z myślą o wypełnionej drum n bassem Raban Stage. Jednak sami wiecie, teoria teorią, a w życiu bywa już różnie…

A zatem – jak finalnie wyszło? Na czyich występach miałam okazję być i kogo set mnie zachwycił? Tego wszystkiego dowiecie się w poniższej relacji.

nastia

Początek

11 sierpnia, środa. Wstałam, wyspałam się i pełna życia poleciałam na pierwszy dzień imprezy. Aaaaaaalbo nie – życie nie jest różowe, więc przed udaniem się na teren Parku Śląskiego musiałam swoje zrobić w pracy. Wybiła magiczna godzina 17 i pobiegłam na pociąg, który przeniósł mnie ze słonecznego Krakowa do Katowic, skąd dotarłam na właściwy teren. Niby wszystko ładnie – wielki festiwal, pierwsze sceny już grają, ale gdzie jest wejście? Bardzo brakowało mi oznaczeń, gdzie mam się kierować. To znaczy jakieś były, ale nietrudno było się pogubić.

nastia

A zatem poszłam za tłumem i po ponad 15 minutach spacerku trafiłam do miejsca sprawdzania biletów i samych bram festiwalowych. Sam proces wymiany wejściówki na opaskę trwał mniej, niż dwie minuty – wraz ze staniem w kolejce. Stanowisk było na tyle dużo, że wbijając o 19:00 bez problemu szybko dostałam się na teren imprezy.

Sceny

Tutaj dla niewtajemniczonych w pełną rozpiskę godzinową wydarzenia (wszak na festiwalach nietrudno znaleźć osoby, dla których – o dziwo – muzyka jest kwestią drugorzędną) mógł zaskoczyć fakt, że na głównej scenie, którą mijało się zaraz za bramami wejściowymi, nic podczas pierwszego dnia dnia się nie działo. Podobnie było zresztą ze sceną Smolnej. Ale nic straconego, bo miejsc koncertowych na festiwalu nie brakowało – i było ich tak wiele, że na początku trudno było się w tym wszystkim ogarnąć.

Docelowo i oficjalnie powstało 11 scen i stref partnerów, ale zdarzało się, że na niektórych stoiskach pojawiały się nadprogramowe “sceny” – po prostu niektórzy rozstawiali własne nagłośnienie. Na terenie wydarzenia trudno było znaleźć kompletnie ciche miejsce, a niemalże każdy mógł odnaleźć swoje ulubione klimaty. Brak kompletnie wygłuszonej przestrzeni jednak nie przeszkadzał w tym, by po festiwalowym melanżu uprawiać godny chill.

No to bieg na Kręgi Taneczne!

Festiwalowy dzień rozpoczęłam od ogarnięcia terenu. Zrobiłam szybki spacer po scenach “głównych”, jak i Kręgach Tanecznych. I tutaj przychodzi dochodzę do, tak myślę, istotnego wniosku. Otóż mam wrażenie, że te elektroniczne sceny były miejscami dla wtajemniczonych osób. Nieraz spotykałam się z festiwalowiczami, którzy Kręgi Taneczne okrywali w drugim bądź trzecim dniu zabawy. Wpływ na to mogła mieć również odległość. Kręgi Taneczne znajdowały się bowiem po drugiej stronie festiwalowego terenu, a dojście do nich trwało około 10 minut.

Miejsce z tanecznymi spotami otwierały dźwięki drum and bassu – i to tu pierwotnie Julka planowała spędzić większość imprezy. Raban Stage znajdował się obok skate parku, a sama scena miała ciekawy klimat. Duże ledowe ekrany, dosyć prosta konstrukcja i dekoracyjne elementy po bokach sceny w postaci kół zębatych. Pasowało to do gatunku, który gościł na tej scenie. Jednak bardziej finezyjne, a zarazem minimalistyczne były pozostałe sceny. Eden oraz Astral Stage nie posiadały ekranów, a projekt miejsc, z których dobiegała muzyka odbiegał od tego, co znamy na innych imprezach. Całość była bardzo klimatyczna, a w nocy ujawniała swoje dodatkowe walory. Świecące dekoracje, obłe kształty konstrukcji, drewniane elementy – to wszystko do siebie pasowało. Krąg taneczny Smolnej za to przypominał konstrukcję znaną z występów Borisa Brejchy w Warszawie czy na Twierdzy Modlin. Dosyć surowa budowa sceny była godnym uzupełnieniem tego, co było na niej grane.

nastia

nastia

A co z głównymi scenami?

Prócz głównej sceny, która na pierwszy rzut oka nie odbiegała od konstrukcji znanych z pozostałych imprez tego typu, mieliśmy również trzy inne. Na Tent Stage królował rap. Konstrukcja dość prosta – za artystami znajdowały się wygięte ekrany oraz paski ledowe, które ciekawie komponowały się z samym miejscem. Co prawda przez te cztery dni miałam okazję być tam zaledwie 4-5 razy na kilka minut, ale mimo to koncept podobał mi się bardziej niż to, co widziałam chociażby na Orange Warsaw Festival czy Open’er Festival.

Może być zdjęciem przedstawiającym co najmniej jedna osoba i tłum
foto: Michał Murawski

Silesia Stage reprezentowała alternatywne klimaty, choć nie zabrakło na niej elektronicznych akcentów, głównie w postaci live actów. Klimat tego miejsca, które znajdowało się pośród drzew, pogłębiły ledowe koraliki po jej bokach oraz optymalna wielkość – bowiem scena była o wiele mniejsza od Maina. To było jedno z tych miejsc, gdzie nie było głupio pójść posiedzieć na trawie podczas jednego z występów.

foto: Michał Murawski

W tym roku zabrakło sceny New, która prezentowała młode talenty polskiej muzyki. Na jej miejsce pojawiła się zupełna nowość – Arena Stage. I nie ukrywać, że ta miejscówka skradła mi serce. Za dnia królestwo (głównie) polskich artystów, wieczorem i w nocy – jeden wielki parkiet taneczny. Organizatorzy wydarzenia oraz ludzie odpowiedzialni za konstrukcje scen nie poszli tu na łatwiznę. Prócz dużych ekranów, mnóstwa świateł i efektów pirotechnicznych mieliśmy “latające” kule światła, które zmieniały swoją wysokość i kolory. Konstrukcja Areny robiła wrażenie zarówno będąc przy barierkach, jak i oglądając występ z dalszej perspektywy. Choć z perspektywy czasu uważam, że im dalej, tym lepiej to się prezentowało. Konstrukcja ta przypominała mi sceny z zagranicznych festiwali, takich jak Coachella. Na zdjęciach, które wykonywano artystom grającym na Arenie, wygląda to fenomenalnie.

foto: Karol Makurat

Pisałam też, że Main Stage zapowiadał się dosyć zwyczajnie? No nie do końca. O ile pierwszego dnia trwały jeszcze ostatnie testy, o tyle w czwartek mieliśmy okazję poznać jej prawdziwe oblicze. Świetlne paski na bokach sceny czy wieżyczki z lampami i efektami świetlnymi – to robiło robotę. W Polsce trudno szukać takich projektów na dużych wydarzeniach, gdzie występują artyści reprezentujący wiele gatunków. I od razu dodam – nie mówię tu o imprezach stricte elektronicznych, takich jak Sunrise Festival. Głupotą byłoby wszak porównywanie scen między festiwalami o innych profilach muzycznych, kierowanych do różnych grup docelowych.

Może być zdjęciem przedstawiającym co najmniej jedna osoba, tłum i tekst „FEST”
foto: Zuza Sosnowska

A reszta terenu?

Festiwal w parku to strzał w dziesiątkę. Uważam, że klimat otoczenia na FEST Festival był najlepszym, jaki doznałam na większych polskich wydarzeniach. Na terenie znajdowało się wiele dekoracji w postaci świateł, lampek, dostosowanych do pobliskich scen obiektów. Podświetlane na wiele kolorów drzewa, umieszczone na nich paski LEDowe, kąciki chillu, leżaki na każdym kroku. To powodowało, że czułam się na imprezie naprawdę swobodnie. Organizatorzy w tej kwestii dali z siebie na prawdę wiele, nie licząc tylko na inicjatywę partnerów (pozdro Alter Art). Fakt faktem, na Orange Warsaw Festival strefa z jedzeniem była bardzo klimatyczna – ale to nie wystarczy. Na takim Open’erze czułam, że wszystko jest bardzo daleko, ale między tym wszystkim nie ma nic, prócz stref różnych marek. W Parku Śląskim pod tym względem było naprawdę dobrze! Pomimo odległości między konkretnymi lokalizacjami (nie liczę tu Kręgów Tanecznych), nie odczuwałam zbytnio upływu czasu podczas zmiany sceny. Wokół mnie ciągle działo się coś nowego.

Może być zdjęciem przedstawiającym co najmniej jedna osoba i na świeżym powietrzu
foto: Tomasz Bohm

Nie zabrakło również instalacji stworzonych z myślą o zdjęciach na Instagrama czy właśnie miejsc przygotowanych przez partnerów. Dzięki temu na terenie Parku Śląskiego nie zabrakło takich atrakcji jak chociażby mini plaża, balon czy betoniarka z DJką niedaleko sceny głównej . Na plus również rozmieszczenie miejsc z jedzeniem. Nie było tylko jednej strefy gastronomicznej – foodtrucki były rozrzucone w wielu kluczowych miejscach imprezy. Niedaleko głównych scen można było swobodnie uzupełnić swoje jedzeniowe potrzeby, a wybór był naprawdę duży. Jeśli chodzi o kwestię barów – czas oczekiwania był optymalny. Jedynie w sobotę było wyraźnie dłużej, ale nadal akceptowalnie. Nawet koło 2 w nocy w piątek czy w sobotę nie zdarzyło się, aby zabrakło na barach napoi (co zdarzyło mi się z kolei na jednym z festiwali EDMowych).

nastia

Dzień 1

Na terenie imprezy zjawiłam się po 19 – i jak już wspominałam – dzień festiwalowy zaczęłam od zwiedzenia terenu. Szczerze mówiąc, nie miałam ściśle określonego planu. Na każdy dzień miałam przewidziane kilka nazwisk, na które z miłą chęcią pójdę, ale też nie płakałam, jeśli ktoś na siebie się nakładał slotami. Cóż, życie. Kiedyś byłam typem osoby, która potrafiła barierkować cały dzień. Gwoli wyjaśnienia – barierkować to znaczy czekać od chwili wejścia na teren imprezy przy barierkach na jeden występ, na którym mi zależy, nie korzystając z innych uroków festiwalu. Byłam młoda i głupia, wróćmy do teraźniejszości, czyli FESTa.

Czasem wybierałam cały występ jednego z ulubionych artystów, innym razem bawiłam się tu i tam. Pierwszym koncertem, na który zawitałam, była Aurora. Tutaj byłam z sentymentu, gdyż moi znajomi mieli kiedyś okazję prowadzić jej polski fanklub, przez co chwilowo zaraziłam się jej fenomenem (pozdrawiam!). Aktualnie nie są to za bardzo moje klimaty, ale nadal doceniam Norweżkę za oryginalny, ciekawy styl i bycie sympatyczną artystką.

Potem przyszedł czas na pierwsze zderzenie się z Arena Stage. Tam właśnie o 21:30 na scenę wszedł Boys Noize, który kompletnie mnie oczarował swoim setem. Weszłam idealnie podczas, gdy z głośników wydobywało się jego “Turn Off The Lights” wyprodukowane ze Skrillexem. Bass podczas drugiej partii utworu przeszedł przez całe moje ciało. Magia.

Niemiec pokazał też dystans do swojego pochodzenia, dodając acapellę “Ein Zwei Polizei” do jednego z granych utworów. Całość występu zrobiła na mnie ogromne wrażenie i zawiesiła wysoko poprzeczkę. Wręcz bardzo wysoko. Boys Noize, korzystając z okazji, wpadł jeszcze na występ Tommy’ego Cash’a – fragment znajdziecie poniżej.

Zaraz po występie niemieckiego producenta miałam nie mały dylemat – na tej samej scenie grali, a właściwie grał René z Chocolate Puma (a o tym, dlaczego tak, a nie inaczej przeczytacie tutaj) oraz Kanine na Raban Stage. Finalnie wyszło tak, że zostałam przez 20 minut na Arenie, a później pobiegłam na Kręgi Taneczne. Na występie Chocolate Puma miałam okazję być już podczas The Harbour of Heaven, gdzie chłopaki zrobili solidną robotę. Tutaj jednak René zaczął swój występ bardzo delikatnie. Pierwszym utworem, jaki wybrzmiał, było moje ukochane “You Are My Life”. Początek oceniam dobrze, choć liczyłam na charakterystyczne bassowe klimaty “czekoladek” od pierwszych minut zabawy.

W poszukiwaniu mocniejszych dźwięków przeniosłam się na Raban Stage i się nie zawiodłam. Kanine jest jednym z artystów, którego bardzo cenię za energię w swoich setach. Brytyjczyk co chwilę atakował nowymi dropami. Z pewnością na jego występie nie dało się stać spokojnie. Wymęczona porządną dawką DNB wróciłam na Arenę zahaczając o Silesia Stage. To tam swój DJ set grał Mura Masa. Brytyjczyk na początku występu zaserwował klasyki, które znają jego najwierniejsi fani. Nie zabrakło między innymi “What If I Go”.

I w końcu przyszedł czas na set, który z pełną świadomością nazywam najlepszym punktem festiwalu. Po tym, jak do Progresji nie udało się dotrzeć, tak w Chorzowie na kolejnym wydarzeniu Follow The Step wystąpił Tchami. Żartobliwie nazywany księdzem artysta odprawił naprawdę godną mszę. Świetna selekcja utworów, gdzie nie zabrakło produkcji z najnowszego albumu, jak i klasyków Francuza oraz wydań z jego wytwórni. Całość spowodowała, że poczułam się jak podczas słuchania seta artysty z Ultra Music Festival z 2019 roku. Ciary, ciary, ciary.

Osobiście bardziej wolę Tchamiego w solowym wydaniu. Miałam okazję być na jego secie w formie b2b z Malaą na Sunrise Festival w 2019 roku, więc mam porównanie. Co prawda występ w ramach “No Redemption Tour” zrobił na mnie wrażenie, jednak to set na terenie Parku Śląskiego podbił moje serce bardziej. Na takie msze chodziłabym częściej. Tylko może następnym razem bez tych osób, co krzyczały “Omen” czy “PKP”, bo i takie ananasy znalazły się w tłumie.

Na chwilę skoczyłam na Eden Stage “dobić się” ostatnimi minutami seta duetu Catz and Dogz – i powiem wam, że te minuty wspominam bardzo miło.

Tym oto występem zakończyłam pierwszy dzień festiwalu, który był naprawdę godny. Dość szybka ta ewakuacja – wiem – ale dojazdy do Krakowa jednak trochę trwają, a pomimo młodego wieku sił mi już na eventach brakuje. Może i nawet nie sił, ale tej początkowej fascynacji. Zamiast się bawić, częściej zwracam uwagę na technikalia, niuanse, działania artystów. Jednak pomimo tego uważam, że FESTowa środa była jednym z najlepszych festiwalowych dni, na których miałam okazję się bawić.

Dzień 2

Powtórka z rozrywki, ale zdecydowaniecięższa. Powrót w okolicy 6 rano, a od 9 praca. Jak to się mówi – j***ę Monsterka i będzie git. Tak oto przetrwałam “zwykłą” część dnia i ruszyłam do Katowic. Byłam na terenie około godziny 20:00 i trafiłam na występ Krzysztofa Zalewskiego, choć początkowo planowałam bawić się razem z Kamp! Nie ukrywam, że podczas tego festiwalu odezwały się moje dawne upodobania do klimatów alternatywnych czy rockowych. Przykładowo na takim “Miłość Miłość” po prostu się rozpłynęłam.

Po występie Zalewskiego miałam powoli lecieć na Jaxa Jonesa, jednak Brytyjczyk nie doleciał na imprezę. Przez to wcześniej zaczął się występ Sama Feldta w formule live, który był kolejnym moim wyborem. Energia bijąca z tego seta oraz instrumenty na żywo wypadły naprawdę nieźle, przez co bardzo dobrze się bawiłam. Co prawda wielką fanką twórczości Holendra nie jestem, ale doceniam taką formę występu. Mam po prostu słabość do saksofonu czy smyczków na scenie (tak wiem, tych drugich nie było wtedy). Sam (hehe) Sam Feldt również bardzo dobrze się bawił. W sumie to aż za dobrze – artysta w czasie występu uszkodził sobie nogę. Trzymam kciuki za szybki powrót do zdrowia!

Po zabawie na Arenie szybko udałam się na koniec występu Bass Astral x Igo na głównej scenie. Uwielbiam to, co robią Kuba i Igor, dlatego dylematem był wybór slotu, który bardziej mnie interesuje. Jednak kilka dni wcześniej duet ogłosił swoją pożegnalną trasę, na której się zjawię. Uważam, że dwa występy w ciągu miesiąca BAxI to by było stanowczo za dużo. To już nie te czasy, by biegać za jednym artystą przy każdej okazji.

Przez zmiany w lineupie otworzyło się okno na to, bym bez problemu poleciała na Raban Stage. Jak wcześniej już pisałam w innym tekście, nie mogło mnie zabraknąć na występach Kove czy 1991. Obu artystów bardzo cenię, a drugiego śledzę od lat. Nie śmiałam marzyć o występie Freda w Polsce, a zaledwie tydzień przed rozpoczęciem się FESTa ogłoszono go w ramach zastępstwa za wykonawców, którzy nie będą mogli zjawić się na Rabanie.

I z wielkim smutkiem muszę powiedzieć, że na obu setach nie bawiłam się tak dobrze, jak dzień wcześniej na tej scenie. Kove znałam z jego energicznych singli, które nie raz zapętlałam. Jednak podczas seta nie było tak mocno, jak się spodziewałam i (o ironio) uciekłam na Krąg Smolnej, gdzie odpłynęłam wraz z Adana Twins. Wpadłam jeszcze pod koniec występu Kove, by poczekać na tego jedynego – wróć – jeden dziewięć dziewięć jeden. Fred rozpoczął swój set bardzo intrygującym intrem. Podczas czasu, który spędziłam na łamaniu nóg z 1991 zagrał on swoje dobrze znane mashupy, remiksy, bootlegi klasyków oraz świetne IDki i swoje utwory, nie pomijając pierwszych wydań pod tym aliasem. Nine Clouds, remix do Nobody Else, Drop The Pressure, bootleg The Diffrence czy We Are Your Friends – to wszystko było. I na pewno nie tylko to.

Jednak po około 50 minutach grania opuściłam Raban Stage. Ale… jak to tak, przecież latami czekałaś na tego seta? Przez te dwa dni zrozumiałam, że to czas, by zrobić sobie odpoczynek od drum and bassu. Jak ten gatunek, a zwłaszcza liquidy uwielbiam, tak co za dużo, to nie zdrowo. Już kilkanaście dni przed festiwalem w głowie pojawiła mi się myśl, że jakoś DNB nie sprawia już mi tyle frajdy, co kiedyś. Słucham tej muzyki w końcu od 2012 roku, a już zdążyłam sobie zaliczyć kilka przerw od jego słuchania na co dzień. Szczerze mówiąc też sama się się chyba doprowadziłam do tego momentu. Długa fascynacja twórczością Dimensiona i znajomość (chyba) wszystkich ogólnodostępnych produkcji spowodowała, że słysząc kolejny raz jakiś jego utwór zamiast uśmiechu na twarzy i w duchu miałam jedno wielkie “XD”. No cóż, zmęczenie materiału.

Mam nadzieję, że jednak “do zobaczenia”. Bo kurczę – to, co robi 175BPM dla tego środowiska jest wręcz fenomenalne, nawet patrząc na to tylko z boku. Tylko pogratulować. Może za rok czy za dwa lata będę tam wpadać częściej. Bo w 2021 roku moja zabawa na tej scenie skończyła się właśnie na secie mojego ulubionego Freda. O ironio.

Po rozwodzie z drum and bassem na chwilę poszłam bawić się na Purple Disco Machine – wszak jego występu długo oczekiwałam. Niestety, zmęczenie wzięło górę i szybko poleciałam na pociąg powrotny, zahaczając o Strefę Jelenia i popis Świętego Bassu. Jednak znając popularność, jaką ostatnio PDM uzyskał w Polsce ,nie zdziwię się jak jeszcze nieraz będę miała okazję posłuchać wyczynów Niemca na naszych ziemiach. Nie ukrywam, że też niezbyt czułam klimat jego występu podczas ostatniego slotu drugiego dnia na tej scenie. Taki czas seta na osobnym evencie byłby dla mnie idealny, jednak po już zaliczonych kilku występach nie potrafiłam się wczuć w te klimaty. Niestety.

Dzień 3

Trzeci dzień z rzędu. Powroty nocne, chwila spania, Monsterek, praca zdalna, szybkie szykowanie się na festiwal, pociąg, jedzonko, tramwaj i znowu witamy w Chorzowie. Tym razem koncertowy czas zaczął się u mnie po 20:30, gdzie zawitałam na Main Stage. Grali tam Kayah i Bregović. Co prawda większość tłumu z pewnością kojarzyła jedynie “Prawy do Lewego”, a niektórzy przy ogłoszeniu tego slotu mogli się śmiać z tego bookingu. Jednak ja uwielbiam takie akcenty na dużych festiwalach, a wspominając tłum przed sceną utwierdzam się w przekonaniu, że i pozostali imprezowicze podzielają moje zdanie. Ludzie bawili się świetnie, tańczyli na każde sposoby, bujali się, śpiewali – niezależnie od wieku, choć wśród koncertowiczów przeważały osoby młode. Cała sytuacja przypomniała mi czas, gdy oglądałam stream z Openera w 2016 roku, gdy już świętej pamięci Zbigniew Wodecki wraz z Mitch & Mitch dał popis swoich umiejętności. Wtedy publiczność również świetnie się bawiła, a jedyny negatywny odzew dotyczył braku legendarnej “Pszczółki Mai” wśród zaśpiewanych utworów.

Ale wracając do FESTa. W rytmach wspomnianego “Prawego do Lewego” poleciałam na set, na którym planowałam zostać nie dłużej, niż 5-10 minut. Mówimy o Ummecie Ozcanie, który od 21:30 przejmował Arena Stage. Na jego secie miałam okazję być kilka lat temu w warszawskim klubie Explosion i niezbyt mi on przypadł do gustu. Ale czego tu się spodziewać – szczególną bigroomiarą nie jestem. O dziwo, Holender bardzo pozytywnie mnie zaskoczył zupełnie nowym stylem. Zostałam prawie pół godziny i dostałam solidną dawkę techno (coooooo?!) oraz deepowych odmian house. Co prawda, w pewnym momencie pojawiły się bigroomowe klimaty, ale nie kuły one w ucho, jak wcześniej. To, że byłam zdziwiona, to mało powiedziane. Zwłaszcza oglądając story artysty, gdzie nagrano “Opus” Erica Prydza, które Ozcan puścił na koniec seta. Brawo za takie granie! Aż cisną się na usta słowa, że pandemia niektórym zrobiła dobrze. Ale przecież nie jestem osobą złośliwą, i takich osób nie użyję.

Kto zamiast Ozcana? Może drum n bassową MATTN Harriet Jaxxon na Raban? Otóż nie tym razem – poleciałam się bawić na koncert Maty, a w sumie zobaczyć pewien fenomen społeczny i pokrzyczeć kilka “miłych” słów w pewną stronę. Highlightami tego właśnie oto występu właśnie były słynne okrzyki całego tłumu podczas “Patoreakcji” oraz pokrewnych zwrotów.

Do tego podczas utworu “GOMBAO 33” w tle mogliśmy oglądać komplikacje złotych memów polskiego internetu. Testoviron, Konon, FBI i nie tylko dały mi mega uśmiech na twarzy. No i jako mieszkanka Warszawy musiałam “pośpiewać” przy Schodkach. Inaczej Trzaskowski, w przerwie między zrzutami wiadomoczego do Wisły, odebrałby mi obywatelstwo, czy jakoś tak. A, i żeby nie zapomnieć – na “Prawy do Lewego” wpadła jeszcze Kayah.

Potem szybko na Kungsa. Choć śledziłam i uwielbiam wcześniejszą twórczość Francuza, tak ostatnie dwa jego single szczególnie mnie zachwyciły. Klimaty house i disco to piękna rzecz, a bagieciarze mają do tego niebywały talent. Bardzo doceniam Kungsa za selekcję, która trafiła wprost w moje gusta. Prócz wspomnianych wcześniej gatunków nie brakowało takich dobroci jak chociażby “On Off” od Cirez D. Jak to usłyszałam od razu cieplej na sercu mi się zrobiło! Z Kungsa urwałam się na Paula Kalkbrennera i nie zawiodłam się. Od dawna chciałam usłyszeć set tej – nie bójmy się tych słów – legendy sceny elektronicznej, a w końcu miałam taką możliwość. Ciary były. Patrząc na telebimy można było wiele wypatrzeć w postawie Kalkbrennera. Między innymi artyzm, od którego trudno uciec. A pod sceną tłumy, co nie powinno nikogo dziwić.

Ostatnie minuty na terenie festiwalu umilił mi występ Bakermata. I tu zaskoczenie – to nie był zwykły DJ set, bowiem Belgowi towarzyszył saksofonista. Co prawda trafiłam na część jeszcze bez saksofonu, ale nagrania z “Vandaag” w wersji na żywo to zupełnie nowy wymiar. Szczerze zazdroszczę tym, którzy wytrwali. Jednak przede mną był kolejny pracowity dzień, a – szczerze mówiąc – parcia na dalszą zabawę tego dnia też nie miałam. Nie ukrywam jednak, że był to przyjemny piątek. Oraz bardzo zaskakujący piątek.

Dzień 4

Gdy wstałam, to miałam już w głowie “ale szybko poszło“. Cztery dni imprezy to dosyć dużo, ale w wirze dobrych występów i towarzystwie świetnych osób te dni szybko mijają. Postanowiłam więc, że jeśli mnie codzienne obowiązki już nie blokują, to zjawię się na terenie imprezy wcześniej. Do Chorzowa pojechałam z resztą redakcji już po godzinie 13, a w Parku Śląskim zameldowałam się około 15. Pierwszym celem był występ Miłego ATZ, którego do tej pory na żywo widziałam tylko w roli 1/2 Świętego Bassu. Artysta w solowym repertuarze również daje radę oraz przemyca UKowe klimaty. Oczywiście nie zabrakło też utworów wydanych pod jego innymi projektami.

Następnie w planach były shiningowe nagrywki (coming soon), choć znalazł się też czas na chill. Miałam okazję spędzić godzinę chillując na leżakach ze strefy Lecha słuchając house’owych rytmów z tej strefy z betoniarką, o której wcześniej wspomniałam. Chwilę też miałam okazję zapoznać się z twórczością artystów otwierających scenę główną ostatniego dnia FESTu. Kensington bardzo przypominali mi klimatem to, co słyszałam podczas koncertu Bon Jovi w Warszawie. Przypadkiem też trafiłam na moment, gdy Ekipa dołączyła do Janusza Walczuka na Tent Stage. Co by nie mówić – “Zygzak” robi robotę. UKowe brzmienia przemycane nawet w takich utworach trzeba bardzo szanować.

Następnie spędziłam trochę czas w towarzystwie znajomych oraz czekając do baru, słuchając (bardzo) w tle koncertu Mroza. Z kolei o 20:00 uciekłam zapoznać się z tym, co na żywo oferuje PRO8L3M, a potem fruuu na Arenę, aby zobaczyć, jak zagra duet Ofenbach.

Występ Francuzów, a przynajmniej jego początek był bardzo chaotyczny. Po intro zaraz wleciało “Ai No Corrida” od Uniting Nations, do którego mam ogromny sentyment. Za gówniaka bywało tak, że próbowałam swojej kariery w tańcu (który później rzuciłam dla grafiki), a jeden z pierwszych układów wykonywałam właśnie do tego utworu. Zaraz po tym.. future rave’owa wersja “Titanium”. Następnie zupełny miszmasz gatunkowy pomieszany z największymi hitami formacji. Jako fanka konsekwentnych i spójnych setów szybko opuściłam Arenę, a właściwie jej wejście. Ludzi na występie od Ofenbach było tyle, że aż wylewali się z namiotu. Cóż, siła radiowej marki…

Wróciłam na główną scenę na Jamesa Baya. Do tego pana mam również sentyment z czasów, gdy jednak EDM był na tym drugim planie. Przyszłam, usłyszałam jego szczególny głos, choć ze względu na uraz ręki nie mogłam usłyszeć jego popisów na gitarze. “Wild Love” czy cover “Simply The Best” otworzyły ponownie moje serce na takie typy występów. W takim oto klimacie czekałam na występ Matisse & Sadko.

Co prawda bawiłam się na ich secie pod koniec 2019 roku w warszawskiej Progresji, ale jako miłośniczce progressive house nigdy nie za wiele mi tego gatunku. Zwłaszcza w czasach, gdy na festiwalach coraz częściej go brakuje. Jeszcze kilka dni temu miałam ostry dylemat, bo w tym samym czasie na Raban Stage grali Friction, Maduk i A.M.C. Najbardziej czekałam na ostatniego z panów, gdyż informowano o tym, że zażyczył sobie aż 7 decków na swój set. Niestety, ze względów logistycznych artysta nie dotarł do Polski.

Tym samym stwierdziłam, że ruskich braci się nie traci i trzeba na nich się udać. W ostatecznym rozrachunku jestem bardzo zadowolona z tego ruchu. Nie ukrywam, że był to jeden z najlepszych setów, który przeżyłam na tym festiwalu. Tak, można powiedzieć, że po części to był odgrzewany kotlet – kilka elementów czy mashupów pamiętam jeszcze z warszawskiego występu, ale sam klimat nie jest do podrobienia. “Forever Young” Alphaville rodem z występu z Tomorrowland, kilka ID, progressive’owe klasyki czy (dla mnie) najważniejszy numer – SLVR wyprodukowane razem z Angello na żywo robią robotę, a zwłaszcza po takiej przerwie. Całość świetnego klimatu występu uzupełniała publiczność. W pierwszych rzędach przeważali fani, którzy bawili się ile sił tylko mieli. Były to kumate osoby, których większości twarze kojarzyłam – czy to z innych eventów, czy z sieci. Jednak prócz pierwszych rzędów… mało kto był. Był to przykry widok, bo raczej nie skłamię, jeśli napiszę, że był to występ, który zebrał najmniejszą frekwencję na Arenie przez cały czas trwania festiwalu. Niestety konkurencja nie była mała – OIO na Tent Stage i Kygo na Mainie. Pomimo bycia cholernie szczęśliwą i wyskakaną po popisie rosyjskich braci, tak trochę pupa mnie zapiekła, gdy dowiedziałam się, co grał Kygo w drugiej połowie seta. Wspólny występ z Zakiem Abelem, elementy grane na fortepianie czy przemycane progressive’owe akcenty, takie jak chociażby “Paradiso” od Steve’a Angello robią wrażenie na nagraniach czy z opowieści. A co to mogło być na żywo! Trafiłam jedynie na koniec show, gdzie zagrano “Firestone” i uskuteczniono pokaz fajerwerków. To było godne zamknięcie głównej sceny imprezy!

Ostatni dzień FESTu planowałam zakończyć na grubo i wrócić nad samym ranem. Niestety od planu odwiodły mnie zmiany w lineupie. Tiga, z którym mijam się od lat, nie dotarł ze względów pandemicznych/logistycznych. Enrico Sangiuliano się rozchorował i w Parku Śląskim się nie pojawił. Przez to przesunięto sloty i tak oto scenę Eden zamykał duet Cocolino, na który liczyłam we wcześniejszych godzinach. Szczerze zapomniałam o Kollektiv Turmstrasse, który został dopisany w zamian za Enrico. Tak więc ustaliłam najdogodniejszy powrót i wyszło na to, że do 3 rano jeszcze się pobawię.

Tak oto chwilę posłuchałam w tle Natalii Przybysz i poszłam posłuchać tego, co zaprezentuje Robin Schulz. Akurat na tym bookingu szczególnie mi nie zależało, jednak mam sentyment do płyty “Prayer” Niemca. Spodziewałam się seta pełnego radiówek i szybkiego zawodu w stylu Ofenbach – i tu zostałam zaskoczona. Schulz atakował klimatami cięższymi, choć przewijały się jego hity (głównie w wersji acapella) oraz aktualnie królujące produkcje. Podczas mojej pół godziny z Robinem usłyszałam jego kilka klasyków, jak i “Dancing” od Polaków Rodaków – DJ Kuby i Neitana oraz Skytecha. Jednak nie to mnie zaskoczyło. Solidna porcja techno oraz deep house’u wjeżdżająca niedaleko potem wręcz mnie rozczuliła. Nie potrafię się oprzeć “For A Feeling” od CamelPhat i ARTBAT puszczonego na dobrym nagłośnieniu. Magia. Ale przyszedł czas na to, by pożegnać się z FESTem.

Podsumowanie

Były to piękne cztery dni, nie zapomnę ich nigdy. FEST Festival zaskoczył mnie w bardzo pozytywny sposób, jednak jeszcze kilka usprawnień i lat rozwoju czeka przed nim. Po dwóch edycjach imprezy (w tym jednej, podczas której miałam okazję się bawić) nie boję się napisać, że Alter Art ma groźnego konkurenta. Co prawda – i nad tym mocno ubolewam – grube ryby branży przez najbliższe lata nadal będą lądowały na Openerze, Orange Warsaw czy Kraków Live, ale mocno trzymam kciuki, by FEST stał się największą imprezą tego typu w Polsce. Klimat wokół tego wydarzenia jest nie do podrobienia.

Wizualna kwestia imprezy, a zwłaszcza zadaszonej Arena Stage to klasa sama w sobie. Złośliwi mogą powiedzieć “co tam, to tylko kilka ekranów i efekty pirotechniczne czy laserowe znane z innych wydarzeń muzyki elektronicznej”. Jednak podwieszane kolorowe kule oraz praca VJ i całej ekipy odpowiedzianej za sterowanie wizualizacjami czy światłami – wielkie brawa. Tak jak wcześniej pisałam – im dalej od sceny, tym stawała się ona piękniejsza. Myśląc nad porównaniem tego, co zobaczyłam z eventami stadionowymi/zadaszonymi, na których miałam okazję być, to do głowy jedynie przychodzi mi jedyny poważny konkurent – Q-Dance ze swoim Dediqated. Co prawda tutaj stawiam poprzeczkę wysoko, ale słusznie. Tylko ta hardstylowe’a impreza miała lepszą lub równie dobrą stronę oprawy audiowizualnej sceny. Jednak moje technologiczne serce zawsze będzie należało do wielkich ekranów i dobrze skomponowanych i stworzonych animacji. Najlepiej to było widać podczas występu Sama Feldta z pięknymi wizualami czy podczas szalonej zabawy obsługi na Matisse & Sadko. Nie zabrakło również mnóstwa konfetti w różnej formie. Na wspomnianym występie Feldta dostaliśmy nawet spersonalizowane “wycinanki” w kształcie serduszek. Takie szczegóły cieszą podwójnie.

Ale… Arena Stage nie zostanie bez pewnego “ale”. Podczas przebywania ponad pół godziny pod sceną w nosie szczególnie potrafił doskwierać kurz czy piach, który wydobywał się spod nóg. Co prawda charakterystyką festiwali są takie atrakcje, ale w dosyć zamkniętym, zadaszonym miejscu sprawia już to problem. Uważam, że jakieś maty pod nogami bawiących się festiwalowiczów lub inne podłoże załatwiłoby problem… połowicznie. Nadal wraz z rotacją ludzi nanosiłby się pył z innych terenów imprezy. No cóż, nie ma rzeczy idealnych.

Jednak jednym z mankamentów była odległość Kręgów Tanecznych od pozostałych scen. Ba, mogę się pokusić o stwierdzenie, że ta część festiwalu była dla wtajemniczonych. Zdarzyło mi się tłumaczyć znajomym niekojarzącym konceptu tych scen w drugim czy trzecim dniu Festa, gdzie one się znajdują. Mnie też to trochę odrzucało od biegania do nich. Co prawda rozumiem, że też miało to na celu “selekcję” osób na tych kumatych i niekumatych, ale też obrywało się tym, którzy chcieli jak najwięcej skorzystać z imprezy.

Co do orientacji w terenie. Tu też zawinił system wayfindingu, a właściwie jego brak. Przed wejściem na festiwal pojawiały się pojedyncze płachty z wydrukowanymi informacjami, jednak jasnych strzałek gdzie, co i jak trudno było szukać. To samo na terenie festiwalu – nieraz zahaczał mnie ktoś pytając się, gdzie jest dana scena. Słyszałam też kłótnie, gdzie próbowano dojść, którą sceną jest Arena, a którą Tent. To jest zdecydowanie do poprawy!

Jeszcze aplikacja mobilna. Bardzo mi ona przypomina interfejsem to, co już znam z imprez od Alter Artu. Prosta i tyle. Jednak bardzo wadziło mi to, że przy jakiś zmianach w lineupie nie była ona aktualizowana o nowe timetable. Utrudniało to planowanie dalszego imprezowania, co przykładowo spowodowało to, że niektórzy nie byli świadomi o odwołaniu Enrico Sangiuliano, a i sama zapomniałam o kilku zmianach w czasotabelce.

Jednak pomimo pewnych drobnych mankamentów nie będę kłamała, jeśli napiszę, że z perspektywy koncertowicza jest to najlepszy polski festiwal, na jakim byłam. Wiele scen, różnorodność gatunkowa, otwarcie się na określone gatunki elektroniki i powiązane z nimi organizacje, mnóstwo klimatycznych miejsc i stref, atrakcje od partnerów, odpowiednie rozmieszczenie foodtrucków, próby organizacji zastępstw w tych trudnych czasach oraz – przede wszystkim – umożliwienie zabawy w okresie pandemicznym na miarę tego, co znaliśmy przed nastaniem koronawirusa. Park Śląski jest idealnym miejscem na takie wydarzenie i miejmy nadzieję, że z roku na rok impreza będzie tylko coraz lepsza.

nastia

Total
17
Shares
☕ Postawisz nam kawusię?