Pamiętacie jeszcze początek 2019 roku? Wówczas polska scena dużych festiwali wyglądała zupełnie inaczej – w kategorii ogólnej rządził bowiem Open’er, zaś w EDMowej prym wiódł Sunrise. Aż nagle, zupełnie znienacka, przyszła agencja Follow The Step i postanowiła rzucić wyzwanie. FEST Festival, bo o tym wydarzeniu mowa, trochę pozmieniał na naszym rynku. Ale czy porozstawiał po kątach dotychczasowych gigantów? Na to pytanie odpowiemy sobie w trakcie relacji z tegorocznej edycji festiwalu.
Na starcie…
Tegoroczna edycja festiwalu była już drugą z rzędu, która oficjalnie trwała 4 dni. Doświadczenie z ubiegłego roku było więc przydatne – szczególnie że większa część naszej Festowej reprezentacji, podobnie jak w 2021, dojeżdżała codziennie z Krakowa. W tym roku nasze spojrzenie na festiwal będzie jednak szersze – mieliśmy wszak osobę na polu namiotowym. I to właśnie ona była na terenie imprezy jako pierwsza z redakcji.
Po dotarciu w okolice Parku Śląskiego pierwszą rzeczą, którą trzeba było zrobić była wymiana biletów na opaski. Specjalnie przeznaczony do tego punkt znajdował się – jak w ubiegłych latach – w okolicy Stadionu Śląskiego. Najłatwiejszym sposobem na znalezienie tego punktu była mapa w aplikacji festiwalowej na smartfon. Notabene – sama aplikacja, jak i mapa, były dowiezione na czas, pojawiały się częste powiadomienia, szczególnie dotyczące zmian w lineup’ie. Powiedzmy sobie wprost – na polskiej scenie festiwalowej nie jest to reguła.
Wracając jednak do wymiany biletu na opaskę. Przebiegła ona szybko i sprawnie, nie było dużych kolejek ani innych problemów. Podobnie było zresztą z odebraniem akredytacji – ale to odbywało się już przy innym wejściu.
Po otrzymaniu opasek na festiwalowiczów, którzy wybrali opcję noclegu na polu namiotowym, czekała długa trasa na camp. Odległość między wejściem a polem namiotowym to około 15 minut spaceru, a z bagażami na 4 dni festiwalu droga ta była dosyć męcząca. W międzyczasie pojawił się także przystanek na kontrolę. Przebiegała ona sprawnie, aczkolwiek była dosyć dokładna i spędzało się tam kilka minut. Potem jedynym celem zostało dotarcie na camp i rozbicie namiotu.
Co z tym polem?
Pole namiotowe znajdowało się w naprawdę dobrej lokalizacji pod względem otoczenia otoczenie i klimatu, jaki tam panował. Sporo cienia, drzewa i zielona trawa przede wszystkim przynosiły wytchnienie w czasie gorących dni. Mając porównanie do festiwalowych campów w pełni słońca i z suchą trawą, tutaj było naprawdę przyjemnie. Przede wszystkim dało się znaleźć miejsce na odpoczynek, mimo wysokiej temperatury. Miejsca na rozłożenie namiotu było sporo i każdy w miarę możliwości mógł znaleźć odpowiednią dla siebie miejscówkę.
Na polu namiotowym znajdowała się oczywiście strefa sanitarna, do której nie można mieć jakiś większych zastrzeżeń. Rano trzeba było się liczyć z dłuższymi kolejkami, a i woda w prysznicach nie zawsze była ciepła. Wytrwali mogli skorzystać z prysznicy w nocy czy nad ranem po powrocie z zabawy i wtedy kolejek praktycznie nie było, a temperatura wody dawała radę. Innymi słowy – festiwalowa klasyka.
Jak organizatorzy zapowiadali, na terenie campu znalazł się punkt, gdzie każdy mógł zaopatrzyć się za darmo w wodę pitną. Tutaj z kolejkami problemów nie było (inaczej niż w wodopoju na głównym terenie festiwalu). Wody również nie zabrakło, dzięki czemu realizacja tej części wydarzenia zasługuje na uznanie za duży plus. Szczególnie, że FEST to jedna z pierwszych dużych imprez w naszym kraju udostępniająca darmową wodę w ilościach innych niż symboliczna.
Na terenie znajdowała się “śniadaniownia” , czyli strefa gastro funkcjonująca od 9.00 do 15.00 każdego dnia festiwalu. Jak sama nazwa wskazuje, można było tam zakupić coś do zjedzenia na festiwalowe śniadanie. W ofercie były między innymi tosty, drożdżówki i inne zestawy śniadaniowe, na przykład z jajecznicą. Ceny wahały się powiedzmy od około 10 do 40 zł. Inna opcja to “sklepik” Żabka Jush znajdujący się na terenie. Wystarczyło pobrać odpowiednią aplikację, zamówić w niej produkty z oferty i odebrać zamówienie w punkcie gdy było już gotowe. Ceny – takie, jak w zwykłych frogshopach.
Podsumowując – pole namiotowe jest dobrą opcją jeśli chodzi o nocleg podczas FESTa. Przede wszystkim jest ono w pobliżu tego, gdzie wszystko się dzieje. Mimo, iż odległość z campa na właściwy teren festiwalu nie należała do najkrótszych. Na polu panowała dobra atmosfera. Jeśli chodzi o hałas, to na teren campu dochodziło sporo dźwięków ze scen, ale nie było to aż tak mocno uciążliwe i zależało to też od wybranego miejsca na polu. Na spory minus zasługuje oświetlenie, a raczej jego brak w niektórych miejscach. Niestety, ale powrót w nocy z imprezy na camp wymagało włączenia latarki, bo bez z niej łatwo było o potknięcie w ciemności. Problem z tym miały już osoby trzeźwe, że o tych bawiących się „bardziej” nie wspomnimy.
Można jednak inaczej
Nie każdy jednak lubi pola namiotowe, dlatego tylko jedna z osób będących na śląskiej imprezie z naszej redakcji tam przebywała. Jak już wspomnieliśmy na początku, większość shiningowej reprezentacji dojeżdżała codziennie z Krakowa. Było to dość proste do ogarnięcia – co około godzinę z Krakowa do Katowic jeżdżą pociągi, zaś co paręnaście minut spod dworca pod Park Śląski jeździły tramwaje. W tym roku dojazd na teren był łatwiejszy – a to z racji dodatkowych pojazdów skierowanych na tory. Podobnie było z powrotami, choć nie w pełni – w późniejszych godzinach tramwaj jechał co pół godziny, często odjeżdżając spod Stadionu Śląskiego wypełniony po brzegi, przez co nawet nie stawał na kolejnym przystanku. Tu w grę wchodziły więc taksówki bądź Ubery czy Bolty. I tu ceny były dość różne, w zależności od tego, jak dobrze się snajpiło. Można było trafić na podróże z terenu imprezy na dworzec PKP w Katowicach za nieco ponad 20 zł (z czego zresztą korzystaliśmy), ale także można było mieć pecha i jechać za około 60 złotych. Wracając jeszcze do kolei – niestety, w te wakacje nie było połączenia w okolicach godziny 3, dlatego też musieliśmy wsiadać w pociąg tuż przed 5, przez co w mieszkaniu meldowaliśmy się w okolicach 6:30. Powiedzmy sobie wprost – to rozwala następny dzień.
Ale dobra, ponarzekaliśmy sobie na wszystko wokół festiwalu, to czas wejść na jego teren. Szczególnie że w międzyczasie udało się już odebrać akredytacje (co miało miejsce, jak wspomnieliśmy wcześniej, całkiem sprawnie).
Pierwsze wrażenia
Na szczególną uwagę na terenie zasługują dekoracje, różne strefy “rozrywkowe” no i niewątpliwie sceny, ale to już sprawa oczywista. Dekoracje, które znajdowały się w wielu miejscach dodawały niesamowitego klimatu i tworzyły kapitalną atmosferę, szczególnie po zmroku. Trzeba przyznać, że w tej kwestii naprawdę zadbano o szczegóły, choć w niektórych miejscach mogłoby być trochę więcej światła. Szczególnie było to potrzebne ostatniego dnia imprezy. Wówczas, po intensywnych opadach deszczu, bez latarki łatwo było wpaść w kałużę czy w błoto, których niestety nie brakowało.
Poza stricte scenicznymi atrakcjami nie brakowało też tych pobocznych. Było wiele stref znanych marek, takich jak: TikTok, Coca Cola czy Douglas – gdzie każdy mógł znaleźć coś dla siebie, chociażby punkt na chwilowy odpoczynek, czy odpowiednie miejsce do zdjęć na Instagrama. Było wiele obszarów na przystanek w festiwalowym pędzie i chillout, do których należała chociażby obecna od pierwszej edycji Strefa Wina.
Stefa gastronomiczna była bardzo bogata i znajdowała się nie w jednym, a w kilku różnych miejscach na terenie. I to na pewno było sporym ułatwieniem, gdyż nie trzeba było przemierzać drogi do jednego konkretnego punktu. Wybór był spory. Można było znaleźć standardowo zapiekanki, burgery, ale i coś słodkiego – gofry czy lody (choć tu ubolewamy nad brakiem obecnej w 2021 strefy Good Lood). Ceny typowo festiwalowe – pizza od 32 do 38 zł, a duże frytki belgijskie za 25 zł. Boli szczególnie cena tego drugiego dania – w 2019 roku za to samo zapłacić trzeba było zaledwie 16 zł. Cóż, inflacja…
Minusem oczywiście kolejki, ale wiecie – to na festiwalach normalna sprawa. Nie zmienia to jednak faktu, że czekając na zamówienie bądź odbiór jedzenia można było stracić co nieco czasu i niestety przez to mogły też uciekać fragmenty występów. Dlatego tez ważne było odpowiednie rozplanowanie czasu spędzonego na festiwalu.
Były też bary, gdzie można było zakupić napoje. Ciekawą opcją były na pewno wielorazowe kubki, w których można było zakupić picie, a później zwrócić i otrzymać kaucję w wysokości 10 zł. Mimo to, warto było zostawić sobie takie naczynie na pamiątkę – w obiegu było wszak kilkanaście wzorów dedykowanych poszczególnym scenom tegorocznej edycji, jak i poprzednim edycjom. My przykładowo mamy na stanie kubek z nadrukowanym lineup’em pierwszej edycji FESTa. Przy barach również pojawiały się spore kolejki, ale zależało to raczej od pory festiwalowego dnia.
Co z cenami? Także typowa festiwalówka. Niestety, widać było efekt inflacji – za piwo 0,4l (które de facto było podawane w ilości 0,35l) płaciło się 14 zł. Napoje gazowane w butelkach (nieodkręcanych przez obsługę!) kosztowały z kolei 12 złotych. Woda butelkowana kosztowała z kolei 8 zł. Cóż, tanio już było.
O scenach
Czas na sceny, które znajdowały się w trzech obszarach. Pierwsza z nich – Main Stage była najbardziej oddalona od pozostałych. Sama konstrukcja była ogromna i godnie nosiła miano sceny głównej, choć w 2021 prezentowała się ona chyba jednak bardziej okazale.
Kolejne sceny – Arena, Silesia i Tent, znajdowały się w bardzo bliskiej odległości od siebie. Arena gościła przede wszystkim elektronicznych artystów i sprawdziła się do tego znakomicie jeśli chodzi o oprawę wizualną. Efekty, a przede wszystkim światła i lasery nadawały niesamowity klimat podczas występów. Inną kwestią było to, że często dancefloor był przepełniony publiką. Tego typu problem miał miejsce na koncertach takich postaci, jak Charlotte de Witte, Fisher czy Scooter. Być może te gwiazdy powinny znaleźć się na głównej scenie, gdzie na pewno nie było by problemów z większą ilością publiki. Przekonaliśmy się o tym zresztą przy okazji koncertu sanah, która rok temu wypełniła po brzegi Arena Stage, by w tym roku zagrać tuż przed Stromae na scenie głównej.
Swoje w przepełnieniu Areny mogły zrobić także zamontowane w tym roku trybuny. Pomysł ten był naprawdę kapitalny, ale jednocześnie zmniejszający możliwości przyjęcia większej ilości publiki.
Silesia Stage została praktycznie nieruszona w stosunku do poprzednich edycji. Naprawdę dobrze odnaleźli się tam alternatywni artyści.
Tent Stage natomiast gościł gwiazdy polskiego, a także zagranicznego rapu. Jak wiadomo, albo jak się można było przekonać występy te, to dla publiczności okazja do pogo. I to w dużych ilościach. Czy Tent sprostał temu wyzwaniu? Niby tak, ale niesamowita ilość kurzu, która przy okazji się wtedy unosiła, mocno przeszkadzała i osadzał się on na ludziach. Z zalet – scena została rozwinięta względem 2021 roku i prezentowała się naprawdę ciekawie.
Trzecim obszarem były Kręgi Taneczne. Najbardziej magiczny i unikatowy klimat panował właśnie tam. Były one oczywiście integralną częścią całego festiwalu, jednak bez dwóch zdań można je nazwać „festiwalem w festiwalu”. Zabawne jest to, że o istnieniu tych scen część osób dowiadywało się już na samym festiwalu!
W każdym razie – powierzchnie po drugiej stronie rzeki były idealne dla fanów muzyki elektronicznej. Zaraz po najważniejszych występach danego festiwalowego dnia, można było bawić się dalej właśnie tam, bo muzyka grała w tym miejscu do rana. Wizualnie najlepszą robotę robiły sceny Eden i Astral. Wystrój i występy razem tworzyły nietuzinkową atmosferę. Nie można jednak zapominać o scenie Smolnej oraz czwartym Kręgu, którym zawiadował francuski kolektyw Possession.
To nie koniec – były jeszcze dwie interesujące miejscówki niebędące strefą partnerską. Pierwsza z nich to Magic Forest z muzyką alternatywną. W lesie postawiona została mała scena, za której wystylizowanie mogłyby być odpowiedzialne nasze babcie. Z rozpędu pewnie wzięły się także za część dla publiczności – można było bowiem usiąść sobie na fotelu przy stoliczku i po prostu chillować. Wow.
Na koniec została jeszcze strefa Love Bazaar, gdzie odnalazł się każdy, któremu queerowe klimaty są bliskie. Atrakcji było jednak tak wiele, ze ostatecznie nie dotarliśmy do środka tego namiotu. A mieliśmy zakusy, aby po raz pierwszy zobaczyć występ drag queens czy performance – uwaga – Mandaryny. Takie rzeczy tam się działy!
Wracając na chwilę do stref różnych marek – swoje sceny postawili chociażby Red Bull, Jack Daniels czy Iqos. Te dwie ostatnie były postawione obok siebie, przez co przechodząc między nimi słyszało się nic więcej, a tylko kakofonię. Serio nie dało się postawić tych stref trochę dalej?
A, i żebyśmy zapomnieli – tradycyjnie nie zabrakło Strefy Jelenia. Co prawda orkiestry z roku 2019 nie było, ale i tak była klasa.
Okej, sceny omówione, to teraz czas na występy!
Dzień pierwszy
Środa na FEST Festivalu była dobrym wstępem dla kolejnych trzech nadchodzących dni. Choć wtedy główna scena jeszcze nie wystartowała, to Tent, Arena czy Silesia działały już na pełnych obrotach. I tak – jedne z pierwszych występów odbyły się na Tent Stage. Swoje koncerty zagrali Kinny Zimmer i White 2115, który zastąpił pierwotnie ogłoszonego Yung Leana. O ile pierwszy występ zdecydowanie nie był porywający, bo jego motywem przewodnim było bardziej pogo niż muzyka, tak White 2115 dał dobre show i raczej mimo wszystko sprostał wyzwaniu zastępując Yung Leana.
W międzyczasie odwiedziliśmy Eden Stage – jedyny grający w środę Krąg Taneczny. Akurat występował tam Eelke Kleijn, i trzeba przyznać – chłop ma fach w ręku. Udowodnił to rok temu, grając closing set całego festiwalu, i udowodnił to także w tym roku. Klasa.
Dalej nadszedł czas, by po raz pierwszy udać się na Arena Stage, bo tam swoje sety zagrali kolejno Claptone i Astrix. Pierwszy występ jak najbardziej spełniał oczekiwania – została bowiem zaserwowana spora dawka house music wprawiającego cały tłum w taneczny nastrój. Dla nas występ dnia. Z kolei set Astrixa był mocnym psytrance’owym uderzeniem. Tym, co mogło przykuć uwagę podczas seta Izraelczyka, było na pewno doskonałe zgranie muzyki i efektów specjalnych (laserów i świateł), które razem dawały niesamowite wrażenia.
Dzień drugi
Czwartek rozpoczął się występem Mr. Polska na Tent Stage, i był to koncert całkiem konkretny. Oprócz popularnych obecnie numerów rapera, przewinęło się też sporo klubowej muzyki elektronicznej i tłum świetnie się przy tym bawił. W pewnym momencie do Dominika na scenę wbił sam Friz, dzięki czemu panowie wspólnie wykonali swój numer “Awaryjne Światła”.
Potem nadszedł czas, by udać się po raz pierwszy na Main Stage i być świadkami niecodziennego pokazu Jimka wraz z orkiestrą oraz gośćmi. Historia polskiego hip-hopu opowiedziana w wyjątkowy sposób muzycznej podróży była intrygującym doświadczeniem. Goście także dawali radę – wśród nich chociażby ZIP Skład z Sokołem na czele, formacja PRO8L3M, a także Tede.
Potem przyszedł czas na zespół Nothing But Thieves. Był to de facto jedyny rockowy akcent na scenie głównej przez cały festiwal – i była to całkiem przyjemna odmiana od elektroniki, popu i rapu, które są reprezentowane najmocniej. Posłuchaliśmy tego koncertu przez pewien czas i udaliśmy się na dalszy rekonesans, zahaczając przy tym o Kręgi Taneczne. Ostatecznie rozdzieliliśmy się, dzięki czemu jedna z nas została na Mainie na występie jednego z headlinerów – Quebonafide. I był to bardzo przyjemny koncert, który zgromadził ogromną publikę. Nie brakowało typowo bangerowych momentów (przykładowo „Madagaskar”), ale usłyszeliśmy też spokojniejsze oblicze Kuby, które zwieńczyło cały występ. W tym samym czasie większość naszego teamu grasowała po tanecznych scenach, zostając na dłużej na głównym Kręgu, gdzie występował akurat Partiboi69. Lepiej otworzyć tej sceny się nie dało – pozytywnej energii zza decków zdecydowanie nie brakowało, tak samo jak dobrej muzyki. Charakterystyczny DJ grał zgrabną mieszankę house’u i techno, która naprawdę dawała radę.
Później zrobiliśmy jeszcze rekonesans po innych scenach. Possession było poświęcone mocniejszemu, wręcz rave’owemu klimatowi. Było to widać w szczególności w późnych godzinach nocnych – gdyż to zazwyczaj na tej scenie kończyliśmy zabawę każdego dnia. Warta odnotowania jest także Astral Stage. Zmienił się tam kurator, dzięki czemu zmienił się także styl dominujący na tej scenie. Klimaty psy trance i goa odeszły na drugi plan, a prym wiodły stricte trance’owe i progresywne brzmienia.
W końcu wróciliśmy jednak na sceny główne – a konkretnie na Arena Stage, gdzie w zastępstwie za Shy FX grał Jay Hardway. Takich brzmień na Feście zdecydowanie brakowało, patrząc w lineup. Niestety, w tym zdaniu byliśmy dość osamotnieni, patrząc na frekwencję tylko trochę lepszą, niż na feralnym secie Matisse & Sadko w 2021. Szkoda.
Zdecydowanie więcej publiki było za to na pozostałych scenach. Chociażby na położonej obok Areny scenie Tent, gdzie po sobie występowali Young Leosia oraz Żabson. Nasze kroki skierowały się jednak na scenę główną, którą zamykała formacja RUFUS DU SOL. I to był naprawdę dobry wybór – klimat był naprawdę kapitalny, nie zabrakło zarówno materiału z najnowszego albumu, jak i chociażby ikonicznego „Innerbloom”. Był to udany debiut tej formacji w naszym kraju, obyśmy mogli widzieć ich w akcji częściej.
Po występie zamykającym scenę główną niespiesznie skierowaliśmy się w stronę Arena Stage, gdzie wystąpić miała Charlotte de Witte. Jak się okazało, podobnie pomyślało wielu festiwalowiczów, przez co dancefloor oraz trybuny były zapełnione fanami techno. Belgijska artystka nie zawiodła jak zawsze i dostarczyła sporo pozytywnych emocji. Techno, i to również w mocniejszym wydaniu, było też idealnym wstępem do dalszego imprezowania przy takich dźwiękach w obszarze Kręgów Tanecznych.
Dzień trzeci
To był chyba najbardziej obfity w elektroniczne występy dzień ze wszystkich. Piątkowy Main Stage otworzył zespół Rudimental. Drum and bass (ale nie tylko) w koncertowym wydaniu z wokalem i instrumentami na żywo to chyba najlepsze określenie dla tego występu. Jesteśmy wręcz przekonani, że jest to lepsze rozwiązanie, niż zwykły DJ set.
Następna w kolejce była matka Stiflera Beata Kozidrak, która przyjechała wraz z zespołem Bajm. Trzeba przyznać, że jedna z ikon polskiej muzyki potrafiła porwać tłum do tańca i śpiewu, bo “Białą Armię” śpiewał chyba prawie każdy z uczestników. Niezależnie, czy mówimy o nastolatku, czy o osobach już od dawna dorosłych. To się nazywa bycie szefem.
Jeszcze przed końcem tego koncertu przyszło nam przenieść się na Arena Stage, gdzie miały wystąpić NERVO, ale ostatecznie nie dotarły. Zamiast Australijek za deckami pojawił się Blinders, który bez dwóch zdań zagrał jednego z najlepszych setów całego festiwalu. Występ rozkręcał się z każdą minutą, przechodząc od komercyjnego tech house’u, przez bardziej techowe brzmienia i Blindersowe klasyki, po mocny punkt kulminacyjny. Ci, którzy choć raz byli w tym sezonie na secie Matiego dobrze wiedzą, że mowa tu o mashupie numeru “Aurora” z “In The Name Of Love”, który niezmiennie zrobił genialną robotę.
Z pewnością interesuje Was frekwencja na secie polskiego EDMowego rodzynka. I tu musimy Was zaskoczyć, bo o ile po setach Jaya Hardway’a sprzed zaledwie doby i Matisse & Sadko sprzed roku oczekiwaliśmy biedy, o tyle Mateuszowi udało się zagarnąć pod namiot naprawdę sporo publiki.
Po występie Matiego nasze kroki skierowały się w stronę sceny głównej, gdzie trafiliśmy na ostatnich kilka numerów występującego tam Sokoła. Z tego, co dowiedzieliśmy się od osób będących tam dłużej, na scenie pojawił się nawet zespół Fasolki, który wykonał ze stołecznym raperem wspólny kawałek. My natomiast trafiliśmy na gościnkę kultowego ZIP Składu. Było więc na grubasie, jak to u Sokoła.
Pół godziny przerwy między występami poświęciliśmy na małą regenerację w strefie dla prasy. Mieliśmy tam dostęp do prądu, szybki internet, dużo miejsca do pracy, chillu i szeroko rozumianego networkingu, ale też przekąski i lodówkę z na bieżąco dostarczanymi napojami. Follow The Step umie w zaopiekowanie się mediami, co nie jest przecież na polskich festiwalach tak oczywiste.
No ale dobrze, przyszedł czas na występ headlinerów tego dnia, czyli The Chainsmokers. Ciężko ukryć, że trochę się obawialiśmy typowo koncertowego grania, bez kojarzonego z amerykańskim duetem uderzenia. Na szczęście panowie poszli na kompromis i połączyli obydwa style. W efekcie otrzymaliśmy naprawdę energetyczny set. Bez cienia wątpliwości można go uznać za jeden z najlepszych z całego festiwalu – mimo iż momentami pod sceną była, mówiąc bez ogródek, stypa. Potwierdza się więc, że Polsza jeszcze nie jest gotowa.
Ostatni duży występ tego wieczora to Fisher na Arena Stage. I tu bez ogródek można mówić o Australijczyku w kategoriach cichego headlinera tego dnia. Przestrzeń pod sceną wypełniona po brzegi, podobnie zresztą jak trybuny, na które w pewnym momencie już nie było możliwości wejścia. Sam set, jak to zwykle u Fishera, klasa – nie zabrakło oczywiście największych jego hitów, na czele z “Losing It”. Podsumowując – ten set zasługiwał na obecność na większej scenie. Zdecydowanie.
Dzień czwarty
O ile poprzednie dni były naprawdę sprzyjające pod względem panującej aury, o tyle w sobotę padał deszcz. Z tego powodu też odbyła się tylko część Fest Talków, czyli mających miejsce w godzinach popołudniowych panelach dyskusyjnych na różne, w tym także muzyczne tematy. My planowaliśmy posłuchać paru z nich, lecz powstrzymał nas właśnie deszcz.
No ale dobra, czas na koncerty – na pierwszy ogień finałowego dnia poszli panowie z formacji OIO, którzy z pewnością mogli zgromadzić pod sceną większą publikę. Tutaj jednak głównym problemem była paskudna pogoda, która dała się we znaki szczególnie podczas ich koncertu. Mimo to, Otsochodzi, Young Igi oraz Oki dali naprawdę dobre show, grając zarówno swoje wspólne bangery, jak i solowe tracki.
Z racji niezbyt sprzyjających warunków pogodowych postanowiliśmy na razie zbyt daleko z Maina się nie ruszać – szczególnie, że chodząc po terenie nietrudno było wylądować w błocie. Czego, mimo szczerych chęci, nie udało się uniknąć. No cóż, mogliśmy więc się trochę jak na Woodstocku poczuć XD
No ale dobra, bez złośliwości – kolejny slot należał do formacji Jungle, która rozpoczęła (najpewniej z powodów technicznych) swój koncert z około dwudziestominutowym opóźnieniem. Ewidentnie coś tam nie grało, bo zanim performance rozpoczął się na dobre, miały miejsce dwie nieudane próby rozpoczęcia. Na szczęście Brytyjczycy w końcu weszli na odpowiednie tory. I musimy Wam przyznać wprost – to jest nasze odkrycie tego festiwalu. Naprawdę przyjemny vibe w klimatach indie sprawdza się jak ulał na festiwalach tego typu – i to mimo niesprzyjającej pogody. Klimat, jaki wprowadził ten zespół, spowodował że po samym festiwalu sprawdzaliśmy chętniej ich twórczość. Naprawdę – jest to czarny koń całej imprezy.
W międzyczasie trochę się rozdzieliliśmy – jedni poszli na koncert Kizo (który skończył swój dość krótki występ z odkurzaczem w ręku), zaś pozostali postanowili posłuchać występu sanah. Rok temu udało jej się wypełnić po brzegi Arena Stage, dlatego też w tym roku nie było dla niej innego rozsądnego miejsca niż Main Stage.
Występ ten był inny niż te z trasy “Uczta”. Przede wszystkim – w Chorzowie główny nacisk został położony na największych hitach. Setlista Zuzanny była wręcz najeżona przebojami, które wydała w ostatnich latach. Naprawdę ciekawą sprawą okazało się zagranie kilku numerów w elektronicznych wersjach.
Jednakże największym zaskoczeniem było zaproszenie na scenę Felicjana Andrzejczaka, jednego z członków zespołu Budka Suflera z lat osiemdziesiątych, dzięki czemu mogliśmy usłyszeć wspólne wykonanie klasyka “Jolka, Jolka pamiętasz”. To będzie należeć do jednych z najbardziej ikonicznych momentów FEST Festivalu.
Po zakończeniu koncertu sanah nie zostało zbyt wiele czasu na zorganizowanie się czy naładowanie telefonów. Co prawda koncert formacji Scooter miał rozpocząć się dopiero jakieś 40 minut później, ale doskonale wiedzieliśmy, że jeśli chcemy wejść na trybuny, to musimy znaleźć się tam zdecydowanie wcześniej. I tak – ostatecznie pod Arena Stage byliśmy 15 minut przed koncertem. Już wtedy ta miejscówka pękała w szwach. Dotyczyło to także schodów na trybuny, do których dostęp już wtedy był regulowany. Ostatecznie jednak udało nam się wejść na samą górę. Niedaleko później – bo już na 5 minut przed koncertem – wejście na trybuny zostało całkowicie zamknięte.
I to nas zupełnie nie dziwi – wszak Scooter wzbudza emocje wśród słuchaczy, niezależnie od pokolenia. Na ten występ czekało tego dnia wielu także ze względu braku tak mocnych wrażeń jak dotąd tego dnia. To właśnie Niemcy jako pierwsi w sobotę podkręcili tempo jak należy, wchodząc z pełną energią od pierwszego kawałka. Trochę obawialiśmy się o to, że setlistę zdominują utwory z najnowszej płyty – ale nasze obawy szybko zostały rozwiane, kiedy to w miarę postępu koncertu pojawiało się coraz to więcej klasyków z różnych okresów działalności zespołu. W pewnym momencie publika tak się rozhulała, że z obawy o bezpieczeństwo organizatorzy postanowili opróżnić kilka najwyższych rzędów trybun. I kompletnie nas to nie dziwi. W każdym razie – chyba nie skłamiemy, jeśli powiemy, że to właśnie był koncert tego dnia. Mamy jednak nadzieję, że jeśli Scooter zostanie zabookowany na za rok, to już tylko na Main Stage. Ci panowie zasługują na największą scenę festiwalu!
W międzyczasie na scenie głównej grał Stromae, który z pewnością odczuł zakończenie występu Scootera za sprawą gęstszych tłumów, które pojawiły się pod sceną w drugiej połowie jego koncertu. Niestety, umiejętności bilokacji nie posiadamy (a żadne z nas nie chciało ominąć niemieckiej formacji), dlatego dotarliśmy na Main Stage na dość krótki fragment występu. Debiut Belga w naszym kraju był jednak naprawdę udany – usłyszeliśmy więc kawałki z ostatniego albumu, zaś cały koncert zamknięty został nie inaczej, niż za pomocą “Alors on danse”, czyli utworu, który utorował drogę do światowej kariery artysty.
Swoją drogą – przy okazji tego koncertu zdaliśmy sobie sprawę z tego, że w tym roku w pewnym stopniu ograniczono pirotechnikę. Nie wiemy, czy to z powodu chęci dbania o zwierzęta, czy to z racji ujadających mieszkańców Osiedla Tysiąclecia, którzy mają odwieczny problem do festiwalu o samo jego istnienie – niemniej fakt jest taki, że pod tym względem było dość biednie. Dziwne było też zrealizowanie pokazu – dość skromnego, ale jednak – pirotechnicznego bez jakiegokolwiek muzycznego backgroundu. To odejmowało naprawdę dużo experience’u z tego zazwyczaj ikonicznego momentu, które kamera ekipy tworzącej aftermovie z imprezy wręcz uwielbia.
W międzyczasie odpoczywaliśmy w okolicach sceny głównej, rozmawiając na różne tematy z kolegami z branży. Zbyt wiele z festiwalowych atrakcji nie straciliśmy – wszak ostatni interesujący nas tego dnia występ Duke’a Dumonta został dzień wcześniej odwołany. Później jeszcze parę chwil na Silesia Stage, którą zamykała formacja Caribou, ostatni rekonesans po Kręgach Tanecznych i… do domu! Na niedzielną wizytę na Eden Stage nie mieliśmy już niestety sił – dlatego też nie dziwimy się, że nasi koledzy redakcyjni będący w tym samym czasie na sześciodniowym Sziget Festival po prostu się… rozchorowali.
No to jak było?
Czy były z naszej perspektywy jakieś problemy na festiwalu? Nie było ich wiele. Czy z perspektywy innych osób takowe były? Z pewnością – wiele do powiedzenia miały chociażby osoby niepełnosprawne, o czym pisaliśmy oddzielny artykuł. Swoje powody do narzekania mieli także okoliczni mieszkańcy – ale to jest już jakby wliczone w koszta realizacji tak dużej imprezy w centrum dużej aglomeracji. Nasi znajomi donosili także, że w pewnym momencie zaczęło… brakować opasek dla uczestników chcących wymienić na nie swoje bilety. Na to wygląda więc, że zainteresowanie imprezą w jakimś stopniu przerosło organizatorów. Na szczęście nie na tyle, aby zaczęło to sprawiać jakieś poważne problemy natury organizacyjnej.
Niezadowoleni mogli być również ci, których ulubieni artyści nie dotarli do Parku Śląskiego. A lista ta jest naprawdę obszerna i liczy około 10 nazwisk. Na jej czele stoją chociażby NERVO, Duke Dumont, Yung Lean czy Shy FX. Z drugiej strony – ten problem nie ominął chyba żadnego dużego promotora w tym sezonie.
Jak więc oceniamy całokształt FEST Festival 2022? Z pewnością bardzo pozytywnie. Pod względem klimatu, różnorodności w warstwach zarówno muzycznej jak i tej typowo lifestyle’owej, a także patrząc na brak dużych, strategicznych fuckup’ów możemy mówić o najlepszym dużym festiwalu muzycznym w tym sezonie w naszym kraju. Czy jednak FTSowi udało się porozstawiać po kątach konkurencję z Gdyni i Kołobrzegu? Gdybyśmy odpowiedzieli „tak”, to zdecydowanie zapędzilibyśmy się za daleko. W naszym kraju duże festiwale stoją na naprawdę dobrym poziomie, a konkurencja jest naprawdę zacięta. Na wydarzenie noszące miano „killera konkurencji” trochę więc poczekamy.
Niemniej, w ciągu trzech edycji udało się zbudować coś naprawdę dużego. W którą stronę pójdą organizatorzy w następnych latach? Ciężko na ten moment to określić. Niemniej – przed nami jeszcze minimum dwie edycje w obecnej lokalizacji. I mamy nadzieję, że włodarze tego wydarzenia będą w stanie wyciągnąć je na jeszcze wyższy poziom. Choć i tak jest już naprawdę godnie.
z Chorzowa relacjonowali Patryk Wojtanowicz i Weronika Guder