Nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem że organizacja tego typu imprezy była czymś bardzo ryzykownym. I składają się na to dwie przyczyny. Po pierwsze – popularność mainstage’owych brzmień w naszym kraju, która jest znacznie mniejsza niż jeszcze kilka lat temu. Widać to po kondycji polskich klubów, podobnie jak po Music Power Explosion w 2018 roku, które było takim sukcesem, że organizatorzy – agencja Prestige MJM – odpuścili sobie elektronikę zupełnie. Po drugie – sami headlinerzy, którzy zdołali już podpaść polskim fanom EDMu. O sytuacjach, w których Dimitri Vegas & Like Mike dojeżdżali nie w komplecie albo nie dojeżdżali zupełnie, nie ma co już wspominać. Powiedziano o nich w przestrzeni elektronicznej sieci wystarczająco dużo. Do tego wystarczyło dodać dzielący słuchaczy styl muzyczny oraz “afera iPadowa” sprzed niemal dekady, i myk – kontrowersja gotowa. Już te dwa czynniki sprawiały, że Silesia Beats była porwaniem się na bardzo głęboką wodę. O tym, czy organizatorom udało się nie zatonąć, przeczytacie w tej relacji.
Z buta
Sama kampania promocyjna imprezy była dość krótka. Od ogłoszenia do otwarcia drzwi w PreZero Arenie Gliwice minęło 2,5 miesiąca, gdzie standard na naszym rynku przewiduje znacznie dłuższy rollout. Odpowiednie obsłużenie launchu tego brandu z marketingowego punktu widzenia było więc niemałym wyzwaniem, które ostatecznie się udało. Ale, żeby nie było – temat zorganizowania takiego eventu w PMG Group żył już znacznie wcześniej, o czym Adam Mitrenga, head honcho całego zamieszania, opowiedział mi w wywiadzie. Nietrudno się jednak domyślić, że dogranie wszelkich szczegółów swoje trwało. Ostatecznie informacja o debiutanckiej edycji Silesia Beats wyszła na światło dzienne na początku marca i wywołała nie lada dyskusję. Obejmowała ona różne aspekty, choć tym najbardziej głośnym byli – a jakże – Vegasi. I wiecie co? W sumie to dobrze – wszak jak wchodzić z nowym brandem, to z buta. I to organizatorom udało się naprawdę dobrze.
Był też rodzaj rozgłosu, którego włodarze z pewnością nie chcieli – a była nim kwestia tego, że Like Mike zrobił typowych Vegasów w Polsce i na SB nie dotarł. Trzeba jednak oddać, że damage control zostało przeprowadzone odpowiednio, dzięki czemu po kilku godzinach już mało kto płakał nad tym, że na głównej scenie wystąpi sam Dimitri Vegas. Szczególnie, że jego set na mainstage został przedłużony o pół godziny, a na dokładkę doszedł jeszcze półgodzinny slot w Technobusie. Nie wiem, jakim było to obarczone kosztem, ale to efekt jest najważniejszy – a ten wyszedł bardzo dobrze.
Co zastałem, wchodząc na PreZero Arenę Gliwice? Przede wszystkim europejski poziom organizacji i brandingu, z którym na innych halówkach nad Wisłą bywa różnie. Tutaj naprawdę nie było się czego wstydzić. Podobnie zresztą, patrząc na sceny. Ta główna – notabene oparta w pewnym stopniu na instalacji użytej tydzień wstecz podczas Fame MMA – zdecydowanie oddawała. Tam pieniądza na pewno nie szczędzono. Dobrze prezentowały się także poboczne przestrzenie, z naciskiem na Club Stage. Bardzo fajnym pomysłem było umieszczenie sceny techno na terenie arenowego parkingu, w przejściu między sceną główną a palarnią (i miejscem Technobusa zarazem). Techno Parking został oznaczony z perspektywy głównej hali wyraźnie. Z Club Stage było już trochę inaczej. Owszem, LEDowe “kierunkowskazy” przy wejściu na tę przestrzeń robią wrażenie i jest naprawdę dobrym pomysłem. Sam jednak miałem pewne przeboje ze znalezieniem tego miejsca w pierwszych godzinach imprezy przy okazji wychodzenia z głównej hali, przez co przynajmniej raz byłem zmuszony zrobić rundkę po głównym korytarzu. To mogło się też przełożyć na frekwencję w tamtym miejscu, która – powiedzmy sobie wprost – mogła być lepsza.
Czarnym koniem imprezy był Technobus klubu Holidays w Orchowie – szczególnie, że odwiedził go także Dimitri Vegas. Wejściówki na jego seta były limitowane i rozdawane w pierwszych godzinach imprezy przez samego organizatora w okolicach głównego wejścia. W sumie setka szczęśliwców mogła wejść na pokład tego pojazdu. Ci, którzy byli, nie żałowali – a przynajmniej tak wskazują liczne recenzje, które widziałem w sieci. Ja, choć otrzymałem odpowiednią wejściówkę, zrezygnowałem się z pchania przez tłum. Tam było zresztą naprawdę grubo i bez zagranicznego gościa – swoje sety grali tam bowiem chociażby DJ Kuba & Neitan, Meszi czy Sandpokers. Wejście na ich sety limitowała tylko pojemność autobusu.
Płatności odbywały się za pomocą specjalnych opasek, które rozdawane były na wejściu na imprezę. Odpowiedzialna za ten aspekt była obsługa hali – było to więc niezależne od organizatorów samej imprezy. Opaski można było łatwo doładować w specjalnym punkcie bądź przez telefon, po zeskanowaniu specjalnego kodu QR, który można było spotkać niemal na każdym kroku. Spoko sprawą była możliwość podejrzenia stanu konta po zakupie czegoś w punkcie gastro na paragonie. Nie było jednak tak idealnie – rozmawiałem bowiem z jednym z czytelników, który takiej opaski nie otrzymał i nie za bardzo wiedział, skąd takową wytrzasnąć. Dodatkowo z nocą, podczas której odbywało się Silesia Beats, zbiegły się przerwy techniczne w aplikacjach szeregu banków. To powodowało, że w późniejszych godzinach nie było możliwości doładowania za pomocą BLIKa, z którego osobiście korzystam bardzo często. Pewne trudności mogli mieć też goście z zagranicy, którzy nie mogli skorzystać z doładowania przez internet. System płatności obsługiwał wszak tylko BLIKa i polskie banki. Obcokrajowcom (i tym, którzy płatności bezgotówkowych niezbyt uznają) zostawały więc stoiska stacjonarne, gdzie doładowania można było dokonać także gotówką. Włodarze areny mają więc jeszcze pole do poprawy, choć ten aspekt organizacji oceniam całkiem dobrze. Coś jeszcze o punktach gastro? Cóż, ceny były w festiwalowym standardzie i także były ustalane przez arenę.
Co na scenach?
Teraz czas przejść przez występy. Zacząłem od głównej sceny, którą swoim klimatycznym (ale także energetycznym) setem otworzył Subkowski. Cieszę się, że to właśnie on wygrał DJ contest. Tuż po nim na scenie pojawili się DJ Kuba & Neitan, którzy zdecydowanie podkręcili tempo i poziom energii. Słyszałem chłopaków w lepszej formie – to muszę przyznać szczerze, choć się z chłopakami lubimy – ale i tak udało im się odpowiednio wprowadzić zbierających się pod sceną dość niemrawo festiwalowiczów w odpowiedni vibe. Jako trzeci w kolejności przed polską publiką zaprezentował się Azteck, który już po godzinie 20:30 nie bał się mocniej dać po garach. W mojej opinii jeden z lepszych setów tej nocy na scenie głównej. W międzyczasie zahaczyłem na kilka chwil na Club Stage – akurat grał tam neeVald. Co tu dużo mówić, Piotrek jest gwarantem dobrej house’owej jakości, a jego set w Gliwicach dobrze się w to wpisuje. Zanim powróciłem na główną scenę, szybko rzuciłem okiem na to, co dzieje się w Technobusie. A tam już około 21 było bez hamulców. Ktokolwiek zaskoczony?
Szybki powrót na Main Stage i zmiana DJa. Stery przejął bowiem Martin Jensen. Z jednej strony jego występ nie był z mojej perspektywy najlepszym tej nocy, ale mimo wszystko uważam, że lekkie zwolnienie tempa zrobiło naprawdę dobrze. Około godziny 22 wybrałem się na Club Stage, gdzie swój występ rozpoczynała Dobrafaza. Wokół jej obecności w lineup’ie było kilka dyskusji w sieci – dlatego też tym bardziej postanowiłem zobaczyć popularną influencerkę za DJką. Byłem tam około 20-30 minut i muszę z ręką na sercu przyznać, że było naprawdę spoko. Nagranego wcześniej seta nie stwierdziłem (a o to niektórzy się martwili), a i sama selekcja dawała radę – Ewa postawiła na mocniejsze melodic techno i to zdało egzamin. Osobiście daję okejkę.
W międzyczasie na scenie głównej swój popis dawała Juicy M, nad której setem nie będę się rozpływać. Ot, solidne granie w popularnych obecnie mainstage’owych klimatach. Ten sznyt reprezentował także Moguai, którego występ śledziłem odpoczywając na trybunach. Oba akty były poprawnym wprowadzeniem w prime time imprezy. W międzyczasie zahaczyłem jeszcze o okolice Technobusa, który już około 23:00 został zabezpieczony barierkami. Nic dziwnego, wszak wkrótce miał tam zawitać Dimitri Vegas. Przypomnę – na jego set pierwszeństwo wjazdu miała szczęśliwa setka, która zdobyła wejściówkę.
Główna część imprezy
Minęła północ i przyszedł czas na pierwszego z dwóch headlinerów. Don Diablo zagrał dość spodziewanie, nawiązując do swojej poprawy formy pod względem wydawnictw. Niektórzy byli fani Holendra, którzy mogli pojawić się na jego występie z sentymentu, z pewnością mieli prawo mieć dobre nastroje. Szczególnie, że był to pierwszy jego występ w Polsce od pięciu lat, na który festiwalowicze zjawili się całkiem licznie, wypełniając dość mocno (acz, niestety, nie w stu procentach) płytę areny.
Około 00:40 obrałem kierunek Club Stage, gdzie swój debiut przed polską publiką przeżywała Merow. Młoda Holenderka postanowiła podczas tej końcówki nie brać jeńców i dobre 10 minut poświęciła na numery drum and bass’owe. Ten kierunek był według mnie powiewem świeżego powietrza w dość przewidywalnym pod względem tempa repertuarze, który dotychczas na tej imprezie panował. Szkoda jednak, że frekwencja pozostawiała sporo do życzenia, ale takie są efekty grania w tym samym czasie, co headliner.
Podobne ciężary przeżywała De Layna, która zagrała to, do czego zdążyła nas przyzwyczaić, czyli w głównej mierze bassline i UK bass. Ten set, także z racji odmienności brzmieniowej, zasługuje na wyróżnienie. Podobnie zresztą jak to, co na scenie głównej robił Dimitri Vegas. To podczas jego seta frekwencja była największa, podobnie jak ilość uderzeń na minutę. Belg nie bał się sięgać po kawałki zahaczające o hard techno, co spotykało się z bardzo dobrym przyjęciem przez publikę. Otrzymaliśmy także dostosowane do obecnych trendów wersje największych hitów duetu. Nie zabrakło oczywiście crowd control.
Z końcem występu głównego headlinera skończył się też, niestety, mój udział w imprezie. Nie było mi więc dane zobaczyć występów Westbama i C-BooL’a. Cóż, starość nie radość – z biegiem lat nocne imprezy męczą coraz bardziej, szczególnie jeśli jest się na miejscu od pierwszego występu.
To, czego w głównej mierze brakowało podczas imprezy, to ludzi pod scenami. Parkiet na Main Stage był konkretnie dopakowany mniej więcej od seta Juicy M do występu Dimitriego Vegasa. Później (co zrozumiałe z racji godziny) ludzie zaczęli się rozchodzić do domów. Mimo to, z nagrań które miałem okazję zobaczyć wynika, że na występ zamykającego imprezę C-BooL’a zaczekało niemało osób. Zdecydowanie gorzej pod względem frekwencyjnym było na pozostałych przestrzeniach. Kto wie, być może uczestnicy mają podświadomie zakodowane na podstawie innych imprez organizowanych w tym miejscu, że jest tylko jedna scena i nie ma co szukać dalej? Szkoda.
Osąd bohatera
Zbijając to wszystko do kupy można śmiało stwierdzić, że Silesia Beats w debiutanckiej edycji może cieszyć się frekwencją wyższą niż chociażby mające miejsce w tym samym miejscu w 2022 roku Anjunabeats Europe i solowy koncert Tiësto. O wizycie Timmy’ego Trumpeta sprzed niemal dwóch lat już nie wspominamy, z samej litości wobec organizatorów tamtej imprezy. Zważywszy na to, że wejściówki były w cenach nieco powyżej średniej wytyczonej przez inne duże halówki, to można to uznać za niemały sukces.
Nawet jeśli impreza nie wyszła na zero (a zawsze istnieje taka opcja), to i tak całokształt był naprawdę dobrze zrobiony. Budowanie marki na rynku eventowym to maraton, a nie sprint – a najważniejsze jest to, aby ludzie mieli okazję o danej marce po prostu usłyszeć. Kontrowersyjni headlinerzy bardzo w tym pomogli, a jednocześnie przyciągnęli na miejsce imprezy masę osób. Jednocześnie na korzyść organizatorów przy okazji zapowiedzianej już drugiej edycji Silesia Beats działa fakt, że na rynku zostały już niemal tylko same bezpieczniejsze niż DV&LM opcje headlinerów. A to, w połączeniu z rozgłosem i pozytywnymi komentarzami uczestników, może dać dużo dobrego. Nie pozostaje mi nic innego niż kibicowanie tej inicjatywie. I wcale nie z powodu jakiś koneksji czy sympatii. Najzwyczajniej w świecie kategoria “mainstage’owa halówka w Polsce” to gatunek wymierający i tego typu inicjatyw branża po prostu potrzebuje.
foto: Rudgr