RELACJE Z INNYCH DNI: DZIEŃ 1 | DZIEŃ 2
Dla wielu niedzielny lineup Sunrise Festival 2019 obfitował w największe nazwiska – i nie ma się co dziwić, gdyż ilość prawdziwych gwiazd jest naprawdę ogromna. To z pewnością nie jest jedyna pozytywna rzecz, o której dziś opowiemy, gdyż trzeci dzień pod wieloma względami był najlepszym dniem festiwalu. Ale od początku.
Scene Red otworzył duet Dirty Rush & Gregor Es, który swój set rozpoczął od bardzo ambitnej elektroniki, by z czasem przenieść się w zupełnie inne klimaty. Na pewno cieszy nas taka różnorodność, a zaczynanie seta utworem deadmau5’a na pewno zasługuje na uwagę.
Tymczasem na scenie No Redemption zadebiutował młody i mający niezwykły potencjał Kamil Pawełek aka Indox. Polak doskonale odnalazł się w klimatach Bass House i przyciągnął pod charakterystyczną scenę niemało osób.
Black Stage został ogarnięty przez niesamowity klimat, który zaproponował nam pochodzący z Warszawy Weikum. Mimo małej ilości imprezowiczów występ polskiego producenta z pewnością można zaliczyć do tych udanych i wartych uwagi.
Wracamy na Red Stage, gdzie rozpoczęło się prawdziwe show – za deckami wylądował bowiem znany wszystkim Gromee. Mimo, iż Andrzej zwykle produkuje radiowe utwory, to jego sety są zupełnym tego przeciwieństwem. Reprezentant Polski na Eurowizji w 2018 roku zagrał bardzo energicznie, prezentując między innymi swój nowy klubowy utwór. Ciekawą niespodzianką było zaproszenie na scenę Edyty Górniak, która zaśpiewała kilka hitów.
Kilkadziesiąt metrów dalej – na scenie Silver – pojawił się za to Ibranovski, który dokonał czegoś naprawdę niezwykłego. Holender wywołał w imprezowiczach masę energii, która była widoczna na każdym kroku. Highlightem występu był gościnny takeover, który zgotowali imprezowiczom… Mr. Polska i Malik Montana – panowie zaprezentowali między innymi przebojowe “Jagodzianki” i najnowszy ich singiel “Pistolet”. Panowie bardzo chcieli przy okazji rozpętać moshpit – niestety, wyglądało to tak, jakby publika nie za bardzo ogarniała o co chodzi.
Dość wcześnie na mainstage’u pojawili się The Chainsmokers. Amerykanie zagrali w swoim stylu – jednak tylko przez pierwszą część seta, gdyż wprawni słuchacze zauważyli, że setlista została zmieniona w trakcie występu – wszak w drugiej części koncertu było już nieco lżej. Powód? Ludzie zapewne spodziewali się zwykłego koncertu, jako że Alex i Andrew kojarzą się w dużej mierze z popowymi hitami prosto z radia – a przez to nie do końca zrozumieli to, w jaki sposób panowie grają na festiwalach.
Na pewno na minus można zaliczyć to, że Andrew śpiewał z playbacku. Oprócz tego szczegółu, był to jeden z najlepszych setów tegorocznej edycji Sunrise Festival i mimo różnic w porównaniu do setów z innych festiwali, ten debiut z pewnością zapisze się na kartach historii.
Nie będziemy tego ukrywać – ta relacja jest zdominowana przez wysteępy na scenach znajdujących się na prawo od głównej alejki. Nie zmienił tego nawet występ DJa Krisa na Blue Stage, który miał sporą konkurencję w postaci duetu Tchami i Malaa. Panowie wystąpili na specjalnej instalacji, na której każdy z nich miał swój oddzielny DJ booth. Bardzo podobały nam się podświetlenia artysty, który grał w obecnej chwili i migające podświetlenia obu, gdy robili przejście. Muzycznie – był to Bass House pełną gębą. Musimy przyznać, że po występie zbieraliśmy szczęki z podłogi.
Jeśli jest ktoś, o kim można powiedzieć, że jest największym przegranym trzeciego dnia imprezy, to z pewnością tym kimś był Keanu Silva. Bardzo dobry slot (1:30 – 2:45) można swobodnie nazwać pocałunkiem śmierci – w tym samym czasie na innych scenach grali między innymi Tchami x Malaa oraz DJ Kris, a więc podczas jego występu pod Red Stage hulał wiatr, zaś dotarcie do pierwszego rzędu nie sprawiało większego problemu.
Sam Niemiec także sobie specjalnie nie pomógł – jego set był poprawny, ale nic poza tym. Musimy jednak oddać twórcy nowej wersji “King Of My Castle”, co mu należne – upływający czas (a z racji spóźnienia Timmy’ego Trumpeta miał go niemal pół godziny więcej) działał na jego korzyść, bo z każdą minutą ludzi pod sceną tłum gęstniał.
Wracamy jeszcze raz na scenę No Redemption, którą z hukiem zamknął Valentino Khan. Takiego grania brakowało – Amerykanin sprawił, że z miejsca headbangowaliśmy i skakaliśmy. Niewiele brakowało, a nasze nogi byłyby do automatycznej amputacji. Był to z pewnością closing set, na jaki zasługiwała ta scena. Frekwencja jednak nie powaliła na kolana – większość fanów mocniejszych brzmień skierowała się bowiem na Red Stage.
Scena z charakterystycznym “Posejdonem” u jej szczytu została opanowana przez Timmy’ego Trumpeta oraz jego trąbkę. Czarny koń ubiegłorocznej edycji spóźnił się około pół godziny, ale kiedy pojawił się na scenie, to zaczął uskuteczniać klasyczną dla siebie rzeźnię, nie biorąc przy tym jeńców. Australijczyk był kimś, dla kogo przyjechało wielu fanów – nieraz widzieliśmy ludzi, kręcących się po terenie festiwalu w koszulkach z jego logiem. Timmy godnie zakończył tegoroczną edycję Sunrise Festival, przedłużając o 15 minut swój występ. Tym razem jednak nikt nie wyłączył mu sprzętu 😉
Wielu ludzi zjawiło się w niedzielę na Blue Stage, które w ten dzień zostało mianowane nazwą The History Of Sunrise. Na scenie z dmuchaną nimfą rozbrzmiewały największe klasyki pierwszych edycji Sunrise Festival. Na ostatnim z setów imprezy, który należał do samego organizatora przedsięwzięcia – Krisa, pojawiła się cała masa ludzi.
Co do kwestii pozamuzycznych – można było odnieść wrażenie, że ludzie trochę przywykli już do kolejek za jedzeniem i żetonami, które zresztą wydawały się trochę mniejsze niż w poprzednich dniach. Niemniej mamy wielką nadzieję, że żaden przysłowiowy Saszka nie przeszkodzi swoją koparką we wprowadzeniu w 2020 roku płatności za pomocą opasek RFID, która to miała być wdrożona już w ubiegły weekend.
Odnieśliśmy także wrażenie – porównując frekwencje ze wszystkich trzech dni – że niedziela, mimo i tak sporej ilości obecnych osób, była najgorzej sprzedającym się dniem festiwalu. Dziwne są wybory Sunrise’owiczów…
Reasumując – mamy świadomość, że jest to pierwsza edycja w nowym miejscu i że są rzeczy, które mogły pójść (i poszły) nie tak. Ma to, rzecz jasna, wpływ na naszą ocenę. Event został więc przeprowadzony naprawdę w porządku, dlatego jak najbardziej polecamy zajrzeć do Podczela w 2020 roku, i to zarówno osobom zadowolonym (aby znów cieszyć się różnorodną muzyką na największym EDMowym festiwalu w tej części Europy), jak i malkontentom (po to, aby mogli sprawdzić, w jaki sposób agencja MDT odrobiła lekcje z tegorocznego wydarzenia).
My też tam się zjawimy – a przynajmniej taką mamy nadzieję.