“Do poprawienia jest na pewno trochę spraw” – takiego określenia użyliśmy na końcu naszej relacji z Sunrise Festival 2022. O tym, co spowodowało masową krytykę wobec organizatorów, rozmawiało się często na długo po ubiegłorocznej odsłonie wydarzenia, jak i na długo przed tegoroczną. Złośliwi mieli pole do czepiania się – a to populistyczne zagrania pod starą gwardię, a to słaby lineup (oczywiście bo nie ma Armina), a to mniej scen, a to cokolwiek jeszcze innego. Trochę jakby nie wierzono w to, że kołobrzeskie wydarzenie może organizacyjnie się poprawić. I co? I okazało się, że tym razem jest pod tym względem znacznie lepiej. Na pewno swoje zrobiło zapowiadane przez DJa Krisa “odrobienie lekcji”, ale także pewien wkład miał pewien aspekt, który powinien zacząć martwić agencję MDT. O tej swoistej łyżce dziegciu będzie jednak trochę później, bo teraz przejdziemy przez temat od początku w corocznym osądzie bohatera.
Przebijało?
O cenach na barach, piątkowych występach, atrakcjach na polu namiotowym oraz jego małym obłożeniu pisaliśmy już na naszych łamach. Odsyłamy więc do naszej relacji z pierwszego dnia Sunrise Festival 2023.
Nasze przemyślenia zaczniemy od scen. Tak na dobrą sprawę ciężko się do którejkolwiek tak po prostu doczepić. Red Stage został skonstruowany inaczej niż w poprzednich latach i zdaniem wielu był najlepszą instalacją od przeprowadzki do Podczela. Jest dużo ekranów – to normalka – ale są one w sensowny sposób ułożone.
Scena Blue – jak wspominaliśmy w sobotę – nie jest na poziomie tego, co otrzymaliśmy w roku ubiegłym. Regres jest jednak niezbyt duży – wszak instalacja w akcji naprawdę oddawała i pasowała pod brzmienia, które były tam przez cały weekend prezentowane.
Największy progres względem 2022 roku z pewnością zrobiła Black Stage. Szczególnie w godzinach nocnych widać, jak bardzo do przodu poszła ta scena – ozdoby nawiązujące do klimatów Burning Man, więcej świateł oraz LEDów spowodowały, że arena brzmień techno i (w niedzielę) retro naprawdę zyskała w oczach festiwalowiczów.
Naszym czarnym koniem okazała się jednak najmniej oblegana przez cały weekend White Stage. Scena zalatywała trochę greckim stylem, zaś zieleń kwiatów i roślin wkomponowana w niezbyt wielką względem innych instalację naprawdę oddała. Paneli LED było mało – zasłaniały one tylko DJ booth – a zamiast nich robotę robiła gra świateł widoczna na całej przestrzeni danceflooru.
Honourable mention należy się oczywiście do ekipy klubu Holiday’s w Orchowie, która zameldowała się w Podczelu ze swoim Technobusem. Przez wszystkie 3 dni działo się tam niesamowicie wiele – a to w głównej mierze dlatego, że pojazd ten stanął na głównej części terenu festiwalu, a nie w miasteczku SunCity. Naprawdę fajne urozmaicenie całej imprezy!
W tym miejscu należy jeszcze dodać, że problemu z nakładaniem się scen praktycznie nie było. Duży plus dla organizatorów za zrozumienie ubiegłorocznego problemu i rozwiązanie go.
Jak grali?
Pogadajmy teraz o muzyce. O piątku pisaliśmy już na naszych łamach w oddzielnej relacji – znajdziecie ją pod tym linkiem. A co z sobotą? To właśnie w sobotę doszło do dwóch rotacji w lineup’ie. Do Podczela nie dotarli Rebuke i Korolova – zastąpili ich odpowiednio Matys oraz Skytech. To jednak nie miało znaczenia dla Rafała, naszego korespondenta, który przekroczyć bramy festiwalu postanowił dopiero po 23. Na start John Newman – piosenkarz mający co prawda lata komercyjnej świetności za sobą, ale wciąż dysponujący solidnym wokalem. Mało kto mógł wiedzieć, ale Brytyjczyk gra obecnie koncerty jako DJ, przy okazji śpiewając swoje hity. Połączenie wokalu na żywo z naprawdę mocnymi dropami było czymś co podobało się publice. Od razu pojawiają się tu skojarzenia z inną artystką, a mianowicie Koven. W jej występach miesza się drum and bass ze śpiewem.
W połowie występu Newmana przyszedł czas na obranie kierunku Black Stage, gdzie rozkręcał się Eli Brown. Fajne, gęste brzmienia z połączeniem świetnych wizualizacji były przyjemnym wstępem do dalszych wydarzeń nocy. Tuż przed 00:30 powrót na Red Stage, gdzie mogliśmy zobaczyć powtórkę z piątkowego Multimedia Show. Trzeba przyznać – nawet repeta zrobiła robotę. Tuż po tym nadszedł moment na gwiazdę wieczoru. KSHMR jak zwykle zaczął swój show od animowanego wstępu, który nie sprawił, że Rafał został tam na dłużej. Kierunek powrotny – a więc Black Stage – był spowodowany mocno wyczekiwanym występem formacji MEDUZA. Był to niesamowity czas dla fanów cięższych brzmień – mimo, iż trio (reprezentowane za deckami przez jednego z członków) jest znane z radiowych singli. Mimo jakości, set ten był dość nierówny. Kiedy przyjemnie wchodziło się w trans, kolejny utwór wybudzał ze snu. Mimo to, warto było bawić się do 3 w nocy z domieszką nieodpuszczającego deszczu.
A teraz czas na finałowy dzień imprezy, kiedy to do Rafała dołączyła pozostała trójka z naszej redakcyjnej reprezentacji. I to właśnie w niedzielę można było na terenie zobaczyć naprawdę dzikie tłumy. Co prawda na jednej scenie, ale jednak. Największym magnesem na publikę w niedzielę były niewątpliwie imieniny Krzysztofa Bartyzela, które co roku (no dobra, oprócz ubiegłorocznej edycji) są świętowane w rytmach retro. Tegoroczne The History Of Sunrise było wypełnione gośćmi, którzy przyłożyli duże cegły do rozwoju głównego przedsięwzięcia MDT Production. W tamte okolice zaglądaliśmy jednak tylko okazjonalnie, aby upewnić się, gdzie są – oprócz tego, że w domu – te tłumy, których brakowało na innych scenach. Wiedzieliśmy, co usłyszymy na scenie z klasykami, więc postanowiliśmy próbować innych rzeczy.
Zabawę zaczęliśmy na scenie Blue, która tego dnia została przejęta przez Spinnin’ Sessions. Po klubowej, średnio udanej frekwencyjnie odsłonie w czasach przedpandemicznych brand czołowej EDMowej wytwórni powrócił do Polski, i to w naprawdę dobrym stylu. Już na jedynym tego dnia tam polskim secie, który grali panowie z SI US PLAU, było naprawdę sporo ludzi. Kasper i Paweł nie zawiedli, grając w swoim stylu. Kto wie – może kiedyś główna scena?
Później swój występ zaczął BYOR, który grał naprawdę dobrze i chętnie pokazywał swoją energię. Tego seta nadrobiliśmy jednak później, dzięki transmisji w radiu RMF MAXX.
My bowiem udaliśmy się na White Stage, której było nam tego dnia najbardziej szkoda. Nastawiony na klimaty melodic techno nie przekonał niestety obecnych na miejscu uczestników do zabawy. Efektem były oczywiście przykre pustki na występach, które zdecydowanie zasługują na więcej atencji. Dźwięków od Andrei Olivy posłuchaliśmy około 20 minut i tylko się w tym przekonaniu utwierdziliśmy.
Potem odwiedziliśmy Red Stage, gdzie tego dnia rządziły house’owe klimaty. Zaskakujący pomysł na – jakby nie patrzeć – główną instalację imprezy kontynuowany jest przy już drugiej edycji z rzędu. I ten rok utwierdził nas w przekonaniu, że to chyba nienajlepszy trop. Nie dlatego, że muzyka była zła – po prostu uczestnicy Sunrise na takiego, przykładowo, Jana Blomqvista, nie są zbyt gotowi. A skoro przy nim – kapitalny live act niemieckiego twórcy, który oprócz grania swoich utworów także śpiewał. I robił to czysto! W każdym razie – super sprawa, oby takich koncertów więcej.
Po prawie godzinie spędzonej na Red Stage ruszyliśmy na scenę Spinnin’ Sessions, gdzie w swoim pełnym jeszcze Hexagonowych naleciałości grał Keanu Silva. Set niczego nam nie urwał, ale zasadniczo ciężko się do czegokolwiek doczepić – szczególnie, że ludzi było niemalże pod korek. Podobnie zresztą wyglądało to w przypadku Mike’a Williamsa, któremu zdarzyło się dwukrotnie zagrać swoje intro. Nie wiemy, czy to kwestie techniczne, czy coś innego – ale wprawny słuchacz mógł to na luzie wyłapać. Dalej już klasyka gatunku – Holender grał swoje hity, co spotykało się z naprawdę dobrym odbiorem publiczności.
Przyjemne główne występy
Tuż przed północą szybka wizyta na White Stage – tam b2b grali Matador i Stephen Jolk. Brzmienia kapitalne, osób bawiących się niedużo. Zbliżała się jednak północ i rozpoczęcie występu, który tej nocy interesował nas najbardziej. Mamy bowiem słabość do muzyki, którą tworzy Purple Disco Machine. Przychodząc pod Red Stage spodziewaliśmy się dobrego wykonu i się nie zawiedliśmy – szczególnie, że Tino towarzyszyła też Sophie and the Giants, z którą notabene swego czasu mieliśmy okazję przeprowadzić wywiad. Ogólny odbiór seta był bardzo pozytywny – niemiecki producent rzucał jak z rękawa swoimi hitowymi singlami i nie mniej wartymi uwagami remiksami, często używając elementów danego utworu przez 2-3 kolejne (lub 2-3 poprzednie). Bardzo miłe doświadczenie i naszym zdaniem chyba najlepszy set tego wieczoru. Tego samego zdania byli zresztą inni uczestnicy festiwalu – wszak to właśnie podczas występu PDM ludzi pod czerwoną sceną było najwięcej.
Około godzinka minęła i ruszyliśmy się na parę dłuższych chwil pogawędki z chłopakami z Technobusa, który cieszył się całkiem spoko wzięciem jak na pojemność tej naprawdę pomysłowej sceny. Potem dotarliśmy znów na scenę Blue i występ Tujamo, który cieszył się ze wszystkich grających tam w niedzielę największą frekwencją. Marka i umiejętność grania pod ludzi robi swoje!
Po 1:30 nadarzył się odpowiedni moment na poczilowanie przy dźwiękach Claptone. Ludzi pod sceną bez szału, a ci, których nie było, naprawdę mają czego żałować – set był naprawdę konkret. Jeszcze większy konkret był natomiast u braci VINAI, którzy już drugi rok z rzędu jeńców w Podczelu nie brali. Set dość chaotyczny – mieliśmy i trapy, i dubstepy, i hardy, i bigroomy… Cóż, chłopaki tak grają.
Wiecie, co zmartwiło nas bardziej od White Stage? To, co działo się na występie Vintage Culture na scenie Red. Sam występ naprawdę miły dla ucha i dobry do pobujania się, ale frekwencja była wręcz kryminałem. Rozumiemy, że środek ciężkości tego dnia festiwalu był na scenie z klasykami festiwalu Sunrise, ale aż nie chce się wierzyć, że na set rozchwytywanej na całym świecie gwiazdy house’owych brzmień fatyguje się tak mało osób… Aby się jeszcze bardziej dobić, poszliśmy jeszcze na scenę White, gdzie dla zaledwie kilkudziesięciu osób (liczyliśmy!) grali Agents Of Time. I w tym miejscu zakończyliśmy naszą tegoroczną przygodę z Sunrise Festival.
Na teren festiwalu można było na luzie dotrzeć komunikacją miejską. Podkreślamy ten fakt szczególnie – wszak w ubiegłych latach bywało z tym naprawdę różnie. Na szczęście tym razem ten aspekt wyglądał naprawdę tak, jak powinien wyglądać. Owszem, był tłok w autobusie – ale tłok w autobusie jadącym na festiwal bądź z festiwalu to całkowicie normalna rzecz. Najważniejsze było to, że za dosłownie kilka złotych można było w mniej niż pół godziny dotrzeć z centrum Kołobrzegu tuż pod bramę wejściową festiwalu. Fani pielgrzymek musieli więc obejść się smakiem.
Przez wszystkie trzy dni nie zmieniło się to, o czym pisał Rafał w relacji z piątku – a więc toalety czyste, bary i gastro łatwo dostępne. I złośliwi mogą mówić, że mała frekwencja miała na to niemały wpływ, ale miejsc z jedzeniem i piciem było na tyle, że nawet klientela w ilości z roku poprzedniego mogłaby zostać obsłużona bez większego kłopotu.
Chcemy więcej (ludzi)
Cały czas wspominamy o pustkach pod częścią ze scen – i to jest ta tytułowa łyżka dziegciu, o której jest w tytule naszej relacji. Niby wszystko gra, ale jednak troszkę festiwalowicze nie dopisali. Oczywiście nie wszędzie było tak źle – przykładowo Blue Stage była dobrze wypełniona i stamtąd będą naprawdę dobre zdjęcia i video. Podobnie było na scenie Black – brzmienia retro wciąż przyciągają do Podczela, choć to w perspektywie kolejnych lat może się stać dla ekipy DJa Krisa swego rodzaju kulą u nogi, chociażby z powodów czysto demograficznych. W dni inne niż niedziela godnie było też na pozostałych scenach, szczególnie na scenie Red, której duże gwiazdy naprawdę służyły. Ciężko będzie wszak się rozwinąć przy nowej filozofii układania lineup’u, o której organizator opowiadał w wywiadzie dla Noizz czy podczas konferencji prasowej na kilka tygodni przed festiwalem, jeśli publika w dużej mierze będzie przychodzić dla tego, co w repertuarze Sunrise’u jest już od dwóch dekad. Niestety, ludzi bawiących się na The History Of Sunrise będzie najpewniej z czasem coraz mniej, i jeśli ekipa agencji MDT czegoś nie wymyśli, to może być różnie. A tego oczywiście ani im, ani sobie, ani całej branży elektronicznych eventów w Polsce nie życzymy.
Problemy w tym wypadku są trzy. Pierwszy dotyczy oczywiście tego, że część osób mogła się po prostu do festiwalu Sunrise po ubiegłym roku zrazić. Jednakże organizatorzy w tym wypadku sami sobie pomogli, robiąc na tyle dobrą robotę, że pozytywne komentarze pojawiające się niemal wszędzie mogą zachęcić malkontentów do powrotu do Podczela już w przyszłym roku. Drugim problemem są zaś gusta uczestników. Lineup w pewnej mierze mógł okazać się zbyt ambitny dla potencjalnych festiwalowiczów. I szkoda, że nie został tak doceniony, jak w naszej opinii powinien. I jeszcze jeden problem – finanse. Tegoroczny Sunrise do tanich nie należał – i bierzemy tu pod uwagę nie tylko ceny biletów, ale i transport do Kołobrzegu, jedzenie na miejscu czy noclegi. Aby przełamać ten ciężki do przeskoczenia przez organizatorów problem, trzeba będzie przekonywać osoby, które miałyby przyjechać na weekend do Podczela, czymś innym. Czymś, co spowoduje, że ludzie nie będą narzekać na wysokie ceny, bo będą myśleć już tylko o tym, co ich czeka na miejscu. I w tym głowa ludzi z agencji MDT, żeby zrozumieć klientów, których w tym roku było mniej niż w 2019 czy 2022. O reprezentantów “starej gwardii” martwić się nie muszą – wystarczy co roku robić to, co w ostatni weekend, i sprawa załatwiona.
Z Podczela wyjechaliśmy w dobrych nastrojach, choć podróż do Warszawy czy do Krakowa do łatwych nie należała. Tegoroczną wizytę oceniamy jako naprawdę udaną – i chcemy, aby tak też było w kolejnych latach, za co w redakcji zgodnie trzymamy kciuki.
z Podczela relacjonowali Rafał Kałucki, Julia Oziemczuk i Patryk Wojtanowicz
foto: Gromysz / własne