Nasza redakcyjna “półka wstydu” po wypuszczeniu relacji z czeskiego Beats For Love stała się mniej obłożona. No ale właśnie – nie opustoszała w zupełności. Czas więc coś w tym kierunku zrobić – wszak wśród eventów jeszcze przez nas nieopisanych w formie relacji tekstowej jest paru mocnych graczy. A jednym z nich jest Orange Warsaw Festival, swoisty punkt startowy sezonu plenerowych letnich wydarzeń dużego formatu nad Wisłą. Brand ten jest już znany od lat i miał już kilka lokalizacji i formuł. Elementem wspólnym jest jednak miasto (Warszawa) i ukierunkowanie tematyczne (pop, rock, rap, alternatywa, elektronika). To wszystko mogliśmy zobaczyć także podczas ostatniej edycji.
Ubiegłoroczna odsłona OWFa miała miejsce w dniach 2-3 czerwca na znanym dość stałym bywalcom tej imprezy terenie Toru Wyścigów Konnych na warszawskim Służewcu. Pierwotnie awizowany lineup uległ pewnym zmianom na kilka dni przed startem wydarzenia. Ze składu wypadł bowiem (z powodów zdrowotnych) Sam Smith), ale organizatorzy i z tego potrafili wybrnąć. Popularnego wokalistę zastąpiła formacja 30 Seconds To Mars, która dołączyła do naprawdę solidnej reszty gwiazd, które miały zagrać na dwóch scenach. Oprócz Jareda Leto i ekipy, przed publiką zaprezentowali się między innymi Martin Garrix, Ellie Goulding, Zara Larsson, The Kid LAROI oraz The 1975. Było więc naprawdę różnorodnie. O tym, jak kto sobie poradził, przeczytacie poniżej. Zanim jednak to – spróbujmy się rozeznać w terenie!
Rekonesansik
Po dotarciu pod festiwalowe bramy w pierwszej kolejności trzeba było oczywiście wymienić bilet na opaskę. Cały proces przebiegał sprawnie i bez problemów. Punkty wymiany były dobrze oznaczone, kolejki nie były duże (zarówno po 17, jak i po 20 – nasza kilkuosobowa ekipa wchodziła o różnych porach). Każdy z uczestników poza opaską, otrzymał dodatkowo “mini przewodnik” z szczegółową mapką, timetable i innymi przydatnymi informacjami. To zasługuje na pewno na duży plus dla organizatorów. Po szybkiej wymianie biletu na opaskę, nadeszła pora na krótki spacer w kierunku głównej części festiwalowego terenu. Nim jednak w pełni przekroczyło się festiwalowe bramy, uczestników czekała jeszcze kontrola i chwila w kolejce do niej. Sama kontrola była dosyć dokładna, ale nie zabierała dużo cennego czasu. Warto jeszcze dodać, że kilka podobnych kontroli mogło przytrafić się też każdemu później na terenie, głównie w trakcie przemieszczania się między strefą gdzie można było pić alkohol, a obszarem sceny głównej. Wtedy też były sprawdzane zazwyczaj tylko plecaki.
Teren festiwalu był duży, ale nie ogromny. Można powiedzieć, że “w sam raz”, jak na to wydarzenie. Głównym elementem całej przestrzeni była scena główna, którą dostrzec można było już z oddali. Klasyczna, typowa jak dla takich wydarzeń instalacja idealnie sprawdzała się przy każdym z występów. Choć przyzwyczajeni do cudów na kiju fani elektronicznych festiwali mogą na taką koncepcję narzekać, to w realiach multigatunkowego wydarzenia typowa “eventówka” zdaje egzamin.
Poza główną sceną, nazwaną Orange Stage, dużo działo się również na drugiej scenie, czyli Warsaw Stage. Znajdowała się ona pod namiotem i znaleźć można ją było niedaleko od głównej sceny, w bardziej “ustronnej” lokalizacji. Faktem jest, że było pod nią znacznie mniej miejsca, dlatego też panował tam momentami większy tłok. Mimo to – stojąc trochę dalej, dało się spokojnie co nieco usłyszeć (choć jednocześnie trochę mniej zobaczyć) bez zbędnego ścisku.
Oczywiście na terenie festiwalu nie zabrakło sporej ilości punktów gastronomicznych, w których raczej każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Ceny można określić na typowe jak dla takich wydarzeń, czyli trochę wysokie, ale nie wyższe w porównaniu z innymi festiwalami. Łatwo mi porównać cenę frytek belgijskich, które skoczyły z ceny 19 zł na 24 zł.
Na plus ilość punktów zwrotu wielorazowych kubeczków. W 2022 nie dość, że kolejki do nich w późniejszych porach wydarzenia ciągnęły się tak, że stanie po zwrot kawałka plastiku i kaucji za niego trwało nawet 20 minut, to niestety też zaistniały problemy z jednym z operatorów kart. W tym roku nie trzeba było stać do takiego miejsca więcej, niż chwilę. Pozytywnie odebraliśmy też ilość i jakość toalet na terenie. Większość z nich była standardowymi ToiToiami, w których zawsze znajdowaliśmy papier toaletowy. Mała rzecz, a cieszy. Co prawda im dalej końca imprezy, tym rzadziej tam się zaglądało, ale i tak nie zdarzyły nam się wychodki o wątpliwych walorach. Wyróżnić też trzeba jedną ze stref, gdzie znajdowały się kibelki w wersji premium – z normalnymi muszlami, których się nie spodziewaliśmy w tym miejscu. Jeśli chodzi o kolejki – bez większych problemów.
Poza tym warto było odkryć wiele stref pod szyldem sponsorów i partnerów OWF, gdzie na uczestników czekały dodatkowe atrakcje. Jednym z ciekawszych rozwiązań było “drzewo” od Netflixa, które – poza funkcją ozdobną – okazało być się miejscem, gdzie każdy mógł naładować telefon. Dla tych, którzy potrzebowali chwili odpoczynku nie zabrakło też miejsc, by po prostu sobie przysiąść i złapać oddech. Poza główną atrakcją, którą dostarczały występy tegorocznych gwiazd, na festiwalu łatwo szło odnaleźć wiele innych sposobów na rozrywkę, właśnie dzięki strefom sponsorów i partnerów wydarzenia. Ponadto – kolejne świetne rozwiązanie to silent disco, odbywające się w budynku nieopodal Warsaw Stage. W godzinach wieczorno-nocnych dostępne były trzy kanały w różnych stylach muzycznych. Jedyny minus, który się tu nasuwa, to trochę mała przestrzeń do zabawy. Zdarzył się moment, kiedy było tam naprawdę tłoczno i trzeba było odstać swoje w kolejce. Ogólnie rzecz biorąc – z pewnością nie można było narzekać na nudę i warto było w pełni skorzystać z tego, co oferują organizatorzy w przerwach między wyczekiwanymi koncertami.
Co było grane w piątek?
Teraz występy. Piątek zaczęliśmy od początku imprezy, czyli występu wokalistki o pseudonimie AURORA. Prawdę mówiąc, ucieszyliśmy się, gdy Norweżka pojawiła się w lineup’ie imprezy. Część z nas miała okazję słuchać jej utworów wyłącznie za pośrednictwem Spotify, zaś inni mogli już ją zobaczyć na żywo podczas FEST Festivalu. Co można powiedzieć o performensie tej pani? Cóż, przychodząc pod scenę zobaczyliśmy filigranową, delikatną postać, której matka natura odebrała barwę kolorów, wynagradzając ją przy tym niesamowitym głosem. Już pierwsze melodie robiły wrażenie i przywoływały emocje. Tutaj – mimo braku stroboskopów, pokrętnych choreografii tanecznych, które były nieodzownymi elementami kolejnych występów tego wieczora – to właśnie jej sztuka sceniczna zapadała w pamięć. Był to niesamowity początek imprezy.
Tuż po występie damy z Norwegii festiwalowa partnerka Rafała, jednego z członków naszego teamu udała się na występ ukraińskiej artystki Aliny Pash, z której występu była naprawdę zadowolona. Liczne nawiązania do obecnej sytuacji zza wschodniej granicy były silnym pokazaniem jedności narodu spod żółto-niebieskiej flagi. W tym czasie osamotniony kolega postanowił korzystać z dobrej pogody i raczyć się drinkiem. O 20:00 ruszył postanowił on do niej dołączyć, wszak właśnie wtedy swój koncert zaczynał jeden z członków ówczesnej Orkiestry Męskiego Grania – Vito Bambino. I tu relacja pozytywna nie była – występ miał być jego zdaniem męczący. Choć tu zdania w redakcji są podzielone – Weronika doceniła niezły kontakt artysty z publicznością oraz “sympatyczność” całego show. Oczywiście pojawiło się co nieco z repertuaru Bitaminy – najbardziej wyczekiwane utwory zostały zagrane, ale nie zabrakło też jakiś nowości. Koncert składał się zarówno z bardziej żywiołowych fragmentów i tych spokojniejszych, lirycznych momentów.
W międzyczasie na scenie głównej pojawił się The Kid LAROI, na którym w głównej mierze sfokusowany był Filip, kolejna osoba, której teksty znacie z naszych łam. Nie dziwi nas to zupełnie – wszak karierę Australijczyka nasz kolega śledzi od samego początku. Tak szybkiego pojawienia się rapera i wokalisty nad Wisłą się nie spodziewał – choćby z racji uznania, że fanbase artysty w naszym kraju nie jest wystarczający, aby ktokolwiek zaryzykował ściągnięciem Australijczyka nad Wisłę. I sam występ raczej utwierdził go (i całą resztę naszego składu w tym przekonaniu). Publika zdawała się znać tylko hitowe “STAY” z Justinem Bieberem i traktować ten występ jako swego rodzaju warm up przed następnymi artystami, czekającymi w kolejce. Filip jednak, jako fan Charltona, bawił się świetnie. Tracklista była przewidywalna, lecz nie jest to w żadnym wypadku wadą. Podczas koncertu poleciały właściwie wszystkie hity, które miały usłyszeć. Od “GO”, “TELL ME WHY”, “Adisson Rae”, “Divy” aż po długo wyczekiwane “WITHOUT YOU”, które zagrał na sam koniec. Na szczególną gratyfikację zasługuje kontakt Laroia z fanami. Podczas koncertu nie obyło się od zaproszenia fanów na scenę. Jeden z występów niejako zapoczątkował hype na Eryka Moczko, z którego – powiedzmy – twórczością mieli okazję spotkać się słuchacze zaznajomieni z obecnymi trendami.
Co dalej na mainie? Ano Zara Larsson, która dała na głównej scenie OWF konkret show – zarówno pod względem wokalnym jak i tanecznym. Przede wszystkim był to bardzo energetyczny występ ze świetną choreografią, który po prostu wspaniale się słuchało i oglądało. Nie zabrakło w tym wszystkim jej najpopularniejszych kawałków, ale pojawiły się też ówczesne nowości. Szwedka, wraz z towarzyszącymi tancerkami i zespołem, bez wątpienia porwała do zabawy całą publikę. Na uwagę zasłużyło też kilka najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć momentów całego koncertu. Tu należy na pewno zaskakujące wykonanie “Lay All Your Love On Me” zespołu ABBA przez wokalistkę, a także bardziej nostalgiczne momenty z “This One’s For You” i “Symphony”.
W dalszej kolejności był kierunek Warsaw Stage i występ Ralpha Kaminskiego, który promował swoją ostatnią płytę pt. „Bal u Rafała”. I tu nie mamy zbyt dobrych odczuć. Nietrudno było odnieść wrażenie, że zgromadzona publika najlepiej bawiła się do utworów z albumu “Kosmiczne Energie”, co nie rzutuje dobrze na rozwój jego kariery. Każdy format kiedyś się wyczerpie, a słuchacze chcą, aby ich idol wydawał nowe utwory na poziomie chociaż zbliżonym do jego hitów.
Piątkowy wieczór na scenie głównej zamykała wspomniana już na początku formacja 30 Seconds To Mars. Dla niemal wszystkich z nas był to nasz pierwszy romans z Jaredem Leto i zespołem. Dla niemal – ponieważ festiwalowa partnerka Rafała, Yulia, miała okazję widzieć ich na żywo w Kijowie. Cóż, był to niesamowity występ okraszony wszystkim, czego można wymagać od show w barwach rocka. Nawet początkowe problemy z udźwiękowieniem nie odbierały radości z koncertu. Świetne show, niesamowita atmosfera i charyzma – ta mieszanka była lepszym drinkiem niż niejeden Aperol Spirtz spożyty wcześniej.
Cała piątkowa impreza zakończyła się zaś na koncercie, który zagrał Jan-rapowanie. Energii występującego z pewnością było wystarczająco, ale długie monologi pomiędzy utworami były uciążliwe i potrafiły wytrącić z imprezowego vibe’u. Momentami zdawało się, że Jankowi brakuje odwagi i pewności siebie. Z drugiej strony – raper ma dość introwertyczną osobowość, więc jest to jak najbardziej zrozumiałe, a także przez wielu fanów doceniane. Mimo to jesteśmy dalecy od zdania, że ten koncert był zły – wręcz przeciwnie! Po prostu nasze oczekiwania były trochę inne. Szczególnie, że to była pierwsza nasza okazja zobaczenia pochodzącego z Krakowa rapera w akcji na żywo. W każdym razie – podczas performance’u Janka było ciekawie. Interesujące było przeplatanie się totalnych bengerów takich jak “Millenium Sport” z tymi spokojniejszymi, jak “Anioły”. Na plus jest mocno bijąca przyjacielska relacja Janka i jego hypeman’a – Szymana. Z pewnością jego duża rola podczas koncertu powoduje większy komfort w występowaniu dla głównej postaci.
Parę słów o dniu drugim
Co się działo w sobotę? Zaczynamy od głównej sceny, którą otworzył Igo, znany między innymi z duetu Bass Astral x Igo. Był to zespół, który część naszej redakcji bardzo sobie ceniła (a o tym, jak bardzo, dowiecie się na naszych łamach już wkrótce). W każdym razie – panowie wprowadzili elektronikę made in Poland na wyższy poziom. Z drugiej strony, można też było odnieść wrażenie, że po świetnych imprezach wypełniających halę Torwar wyczerpała się ich formuła i trudno było powrócić do korzeni. Mowa o tym w kontekście późniejszego rozstania się muzycznych dróg dwojga przyjaciół. Igo otwierał sobotni OWF na Main Stage iiii… tu nie było tak idealnie, jak w duecie. Choć może to jest tylko kwestia gustu Rafała, który bacznie przysłuchiwał się temu koncertowi? Kto wie – wszak publika dość dobrze się bawiła.
Drugi akt tego dnia na Main Stage to formacja The 1975, na której występ czekaliśmy bardzo. I chyba ten balon został nadmuchany za bardzo, choć głównemu wokaliście nie sposób odebrać charyzmy – nawet biorąc pod uwagę opróżnioną piersiówkę. To, czego naszym zdaniem zabrakło, to nagrania ze starszych wydawnictw. Owszem – usłyszeliśmy przykładowo “Robbers”, ale w dalszym ciągu od świeżynek bardziej cenimy sobie repertuar wydawany kilka lat temu. Na duże brawa zasługują za to dekoracja i aranżacja sceny. To było naprawdę fajne!
Trzeci z czterech slotów tego dnia na Orange Stage dowiozła Ellie Goulding. Jeśli ktoś chciał vibe’u podobnego do występu Zary Larsson z poprzedniego dnia, to z pewnością się zawiódł. Inna sprawa, jeśli dla kogoś priorytetem był głos – w tym wypadku trafiało się w sam środek tarczy. Jej niesamowity, okraszony nonszalancką chrypką wokal jest nie do podrobienia. Nie było tutaj niesamowitych pokazów tanecznych czy innych specjalnych efektów, a mimo to warto było wybrać się na ten występ. Warte docenienia jest także umiejętne połączenie nowych utworów z jej największymi hitami. Jednak to, co zwróciło naszą uwagę – i nieco nas zaniepokoiło zarazem – to fakt, jak często wokalistka zerkała na prompter. Czasem nawet wręcz z niego śpiewała, jakby to było karaoke. Dotyczyło to jej nowych wydań, jak i zamierzchłych utworów. Można było zwrócić uwagę, że rzadko opuszczała środek sceny, gdzie stał wspomniany ekran ze ściągawką.
Przed występem głównego headlinera muzyki elektronicznej tego wieczora był jeszcze czas na odwiedzenie Warsaw Stage. Tam mogliśmy usłyszeć Darię Zawiałow, która – choć dysponowała mniejszą estradą niż ta, na której Rafał mógł ją zobaczyć podczas One Love Music Festival – to posiadała temperament, którego wielu mogłoby się od niej uczyć.
Dobra, to teraz czas na najważniejszy punkt programu. O godzinie 23:00 na głównej scenie mogliśmy zobaczyć charakterystyczny bim z “plusem”, na którego tle swojego seta zagrał Martin Garrix. Pod sceną tłumy – co kompletnie nie dziwi, wszak mamy do czynienia z gwiazdą wieczoru i czołowym reprezentantem światowego EDMu. Od pierwszej minuty rozpoczęcia show w publiczność mogła “uderzyć” ilość laserów, ogni i innych elementów oprawy. Tak jakby wszystkie efekty specjalne, które mógł zaoferować festiwal, zostały zachowane właśnie na ten występ. Dzięki temu całe show trzymało wysoki poziom widowisk, do jakich przyzwyczaił nas Holender. Muzycznie pojawiły się oczywiście najbardziej znane i najczęściej grane kawałki, nie zabrakło też kilku jeszcze niewydanych utworów, które zaprezentował podczas seta na Ultra Music Festival 2023, czy ledwo co wydanego “Hurricane”. Aczkolwiek był to chyba jednak bardziej set nastawiony na tego typu festiwal, a nie typowo EDMowe wydarzenie, dzięki czemu trafił on do większości zgromadzonej publiki. Koniec to oczywiście wzruszające i widowiskowe zakończenie z pokazem fajerwerków i kawałkiem “Starlight (Keep Me Afloat)”. Na uznanie zasługuje na pewno też fakt, że Martin zagrał prawie 2 godziny, dostarczając fanom jeszcze więcej emocji.
Wychodząc z terenu imprezy, dość łatwo było dostać się do centrum bądź w inne części miasta. Dzięki współpracy władz Warszawy z twórcami imprezy dostępne były autobusy, które za darmo podwoziły uczestników pod najbliższe metro. Moment odjazdu był uzależniony od tego, czy dany pojazd został już zapełniony. Była też opcja taksówki – dzięki współpracy z firmą FreeNow można było skorzystać ze specjalnej zniżki. Faktem jest, że po skończonej imprezie wiele osób wybrało ten sposób transportu. W związku z tym trzeba było trochę poczekać na swoją kolej. Wszystko jednak było sprawnie obsługiwane i kontrolowane przez personel, który również odpowiadał na pytania i pomagał we wszystkim oczekującym.
Warto
Zbijając wszystko w kupę – organizacyjnie Orange Warsaw Festival wypada naprawdę imponująco. Podsumowując cały festiwal, tak naprawdę ciężko doszukać się jakiś problemów, czy niedogodności, które mogłyby spotkać uczestników. Muzyka – jak to muzyka – to kwestia gustu. Z tego tytułu też nasza recenzja to kwestia czysto względna. Niezależnie jednak od naszych opinii należy przyznać, że dostaliśmy ciekawy i – przede wszystkim – różnorodny lineup. Z tego zresztą słynie OWF, który – patrząc na lineup edycji 2024 – z tej drogi ani myśli zbaczać.
Bardzo fajnie, ze Warszawa posiada swoją imprezę spod szyldu Alter Art. Umiejscowienie festiwalu oraz dojazd zachęca do tego, aby kupić bilet i – jak w wypadku wielu osób – tuż po pracy rozpocząć weekend. Mieszanka ludzi, stylów i wieku uczestników pokazuje, jak bardzo dostępna dla wszystkich fanów muzyki jest to impreza. Tym, którzy byli, gratulujemy dobrego gustu oraz wyboru. Tych którzy się zawahali tym razem – zapraszamy już w czerwcu.
foto: materiały organizatora