Open’erowy weekend, jak już zdążyły wam donieść różne media, nie zaczął się najlepiej. Sama finalnie nie dotarłam na teren festiwalu, a swoje wrażenia z piątku opisałam tutaj. Nie znaczy to jednak, że na tym mój experience się skończył – na szczęście miałam bilet weekendowy, który uprawniał także do udziału w sobotniej imprezie. Dlatego wcześniej wracając z legendarnego występu Dui Lipy, wyspałam się i od sobotniego ranka mentalnie przygotowywałam się na kolejny dzień. Tu też bałam się o dodatkowe atrakcje, o czym wspomnę później.
Im wcześniej, tym lepiej
Tym tropem drugiego (a w zasadzie ostatniego dnia udałam się w kierunku Gdyni Głównej, jak i terenu festiwalu już około 14. Tym razem kwestie transportu na lotnisko były przeprowadzone bardzo sprawnie. Kolejka po 15 nie była jakaś gigantyczna. Wszystko szło sprawnie, a w ciągu niecałej pół godziny już stałam w autobusie. Pojazdy podjeżdżały na bieżąco, a personel dbał, by nie jechały przeładowane. Dojazd trwał kolejne 20-30 minut, po czym zostaliśmy wysadzeni pod bramami imprezy. Stamtąd kilka minut spacerkiem na same wydarzenie, mijając pole namiotowe, towarzyszące mu sklepiki czy mobilne toalety. Ilość obsługi sprawdzającej potencjalnych uczestników imprezy była wystarczająca. Praktycznie nie stało się w kolejce, a po minucie kontroli opaski i wnoszonych rzeczy, było się już przy głównej scenie.
Rozglądamy się po terenie
Największą scenę wtedy przejęli bracia Kacperczyk, którzy tego dnia rozpoczynali zabawę na festiwalowym mainie. Słuchając w tle ich występu poszłam zwiedzać teren. Jako najgłośniejsza impreza tego typu w Polsce, na terenie znalazło się mnóstwo marek że swoimi stoiskami promocyjnymi. Niektórym towarzyszyły dodatkowe parkiety, gdzie DJe serwowali swoją selekcję utworów. Było można znaleźć coś dla każdego – od klubowych brzmień zza dnia, rapowych miksów, jak i bardziej radiowych klimatów. W innych w zamian za wysłuchanie prezentacji, bądź w towarzystwie reklam, można było skorzystać z różnych usług, wypróbować produktów bądź zrobić zdjęcia w nietypowych sceneriach.
Dalej w kilku miejscach rozstawiono foodtracki. Jak można było się spodziewać, między scenami znalazły się strefy z jedzeniem. Ceny, jak i asortyment, pokrywały się z tym co widzieliśmy na Orange Warsaw Festival, z którego relację możecie przeczytać tutaj. Tutaj na szczęście różnorodność punktów gastronomicznych była większa. Oprócz klasyków znalazło się miejsce na między innymi greckie jedzenie, chlebki, ramen, czeburaki i wiele więcej ciekawych potraw.
Ludzie piją wodę… i nie tylko
Z napojów – Redbull, Jagermeister, Tymbark, Aperol, piwo, czyli również powtórka z pierwszej w tym sezonie imprezie Alter Artu. Udostępniono też punkty z darmowym poborem wody pitnej. Największa agencja festiwalowa na swoich wydarzeniach próbuje działać w stronę eko, starając wydawać jedynie wielorazowe kubki, za które pobierana jest kaucja. Jednak na tę chwilę działa to bardzo dziwnie, wręcz na pokaz. W strefie Tymbarku z małych butelek plastikowych napoje były przelewane do kolejnych naczyń, a drinki Aperol Spritz nalewano do papierowych kubków. Na pewno jest to krok w dobrą stronę, ale na ten moment nie działa to, jak powinno.
Kolejki? Były. Po godzinie 17 na Aperolka czekałam z 20 minut, choć szło to wszystko sprawnie. Lody tajskie? Ponad 30 minut. Frytki? Od ręki. Im później, tym gorzej. W wieczornych godzinach już nie korzystałam z punktów gastronomicznych, ale spotkałam się z wieloma komentarzami, że nie opłacało się stać godzinę po jedno piwo, radząc, by brać od razu kilka kubków złocistego trunku. Nie brzmi to ciekawie.
Główna scena
Autobusy jeżdżące spod dworca głównego miasta Gdynia wysadzały tłum przy wyjściu, które po odbyciu procedur związanych z wejściem na imprezę, witało główną sceną. Największa przestrzeń, na której występowały największe nazwy polskiej i zagranicznej muzyki gromadziła najwięcej publiki. Jej budowa, jak na specyfikę imprezy, jest naprawdę godna. Duże ekrany, wiele świateł, lasery, do tego wyrzutnie konfetti i pokrewne, dostawiane w zależności od goszczonego artysty i jego wymagań. Jest to konstrukcja, którą stawiam delikatnie – ale jednak – niżej, niż z Fest Festivalu. Ta druga posiadała więcej dekoracji świetlnych, jednak konstrukcja AlterArtu na żywo wygląda na większą i bardziej godną. Jednak to może być jedynie mylne wrażenie, spowodowane patrzeniem na nie z innych perspektyw. W pierwszych dniach Open’erowa konstrukcja została również rozszerzona o podest, który był skierowany w głąb publiki.
…i nie tylko
Przerwa dla miłośników muzycznych akcesoriów, gdyż po lewej stronie głównej sceny, kilka minut od niej, znajduje się sklepik festiwalowy. To tam można kupić merch – zarówno artystów, jak i samego eventu. Czwartego dnia dostępne były rzeczy od między innymi Maneskin, Duy Lipy czy Twenty One Pilots. Niestety, ciuchów Martina Garrixa brak. Najtańsze rzeczy w cenniku miały cenę 50 zł, a najdroższe zauważone przeze mnie przedmioty – ponad 300 zł. Niedaleko sklepiku znajdowała się najnowsza scena pod patronatem marki Rossmann. “Czujesz klimat?” przez cztery dni gościła po trzech artystów reprezentujących nową falę polskiej muzyki.
Trzecia co do wielkości przestrzeń koncertowa to Alter Stage. Zadaszona scena znajdowała się pomiędzy dwiema największymi – Mainem i Tentem. Tam działali zarówno polscy, jak i zagraniczni artyści. Im dalej w las, znaczy teren, tym dotarliśmy do drugiej centralnej strefy muzycznej. Tent Stage gościło popularnych twórców, którzy równie dobrze zasługiwaliby na główną scenę. To potwierdzili uczestnicy, którzy już na Okim (który grał od 17:30) wylewali się z namiotu. W bliskim otoczeniu tej sceny znajdowała się Beat Stage, którą w tym roku przejęła głównie reprezentacja techno. Niestety to była jedyna scena, której finalnie nie odwiedziliśmy. Koło 18 była jeszcze nieczynna, a wieczorem nie udało się nam do niej dostać, o czym napiszemy później.
Jak z wyglądem pozostałych scen? Bardzo podstawowo – na pewno nie jest to poziom FESTu. Podest, zwykły ekran za artystą oraz dwa po lewej i stronie scen. Na pewno nie umywają się one do lokalizacji znanych z imprezy w Parku Śląskim. AlterArt jedzie na znanym od lat patencie, nie biorąc pod uwagę konkurencji. No, może trochę się postarali pod względem elektroniki, bo lineup Beat Stage wyglądał naprawdę godnie. Jednak nadal nie dorównywał Arenie, która działa na konkurencyjnej imprezie.
Do tańca jeden krok
Po szybkim rozejrzeniu się po terenie wróciliśmy na główną scenę. To tam grała Jessie Ware. Brytyjka, którą Polska głównie zna z “Wildest Moments” pokazała, że jej dyskografia to nie tylko ballady – wręcz przeciwnie! Podczas jej występu przestrzeń zamieniła się w jeden wielki parkiet. Naprawdę dobry wokal artystki nie był przyćmiewany efektami wizualnymi, a przez cały koncert z tyłu, na ekranach towarzyszyła wyświetlona jej nazwa sceniczna. Całe show dopełniało dwóch tancerzy. Bliżej końca, a jeśli dobrze pamiętam – na bis – artystka zaprezentowała między innymi wynik swojej współpracy z Disclosure, o którym mi przypomniała po latach. Jednak to dopiero wstęp do house’owych brzmień na tej scenie.
Po godzinnej przerwie i zmianie aranżacji sceny, za decki wpadła Peggy Gou. W ostatniej chwili do lineupu Openera została dopisana jedna z ikon business techno, która prócz takich dźwięków również przeplata wiele innych gatunków, jak i odmiany house czy nawet breakbeatowe brzmienia. Koreanka zastąpiła The Chemical Brothers, którzy z powodu COVIDa wypadli z Glastonbury oraz polskiego festiwalu. Artystka nie zapomniała o tym fakcie, przez co w pierwszej połowie seta wybrzmiało legednarne “Hey Boy Hey Girl” w remiksie od Kink.
Prawdopodobnie z powodu konfliktu z już wcześniej ustaloną trasą koncertową, artystka zaczęła swój set o… 20:00. Nie ukrywam, jej selekcja do słonecznego, letniego dnia niezbyt pasuje. Pomimo tego, że naprawdę dobrze się bawiłam podczas półtorej godziny zabawy, jej występ najlepiej zadziałałby w nocnych warunkach. Choć końcówka, w której zabrzmiały takie klasyki jak “Drop The Pressure” od Mylo czy “You Don’t Know Me” wyprodukowane przez Armanda Van Heldena przy powoli zachodzącym słońcu zrobiły robotę. Ludzie, nawet ci, którzy czekali na kolejnych artystów, świetnie się bawili w kilku(nastu) tysięcznym tłumie. Fani krzyczeli nazwę artystki, a ta uśmiechała się w odpowiedzi na ten gest. Na scenie tańczyła też ekipa DJki, jak i… chwilę wcześniej występująca Jessie Ware.
Gwiazdy wieczoru
Tego dnia headlinerami głównej sceny byli The Killers. Formacja, której “Mr. Brightside” czy “Human” chyba zna każdy, rzadko odwiedza nasze rejony. Ostatnim razem zagrali oni dla publiki w Krakowie aż 10 lat temu. Sama zostałam już dawno zarażona ich twórczością i niecierpliwie czekałam na ten dzień. Wszystko to okraszone lękiem, bo dzień wcześniej nie dolecieli oni do Sztokholmu z powodu awarii samolotu. Zespół w ciągu półtorej godziny zaprezentował godne show, przy tym prezentując największe hity z całego przekroju swojej twórczości. Setlista w porównaniu do innych występów, które do tego czasu mieli na trasie, była zupełnie wywrócona. Nie zabrakło wspomnianych ikonicznych piosenek, jak i nowości z ostatniego albumu.
Po występie na mediach społecznościowych docierały do mnie komentarze, że kontakt zespołu z publiką był słaby. Tu muszę wtrącić swoje trzy słowa. Uwaga – ja, jako ta, co ciągle mówi, że jest za stara na bycie w pierwszych rzędach na imprezach… barierkowałam. Tak, znalazłam się na samym przodzie tłumu, właściwie już na secie Peggy. Z mojej perspektywy główny wokalista The Killers ciągle kierował się wśród publiki, nawiązywał kontakt wzrokowy czy odwdzięczał się za to, że śpiewamy, ile tylko mamy sił. Setlista była bardzo napięta, bo w niecałe 90 min zagrano aż 15 utworów, w tym podwójnie “Mr. Brightside” w różnych aranżacjach. Wokal Brandona był w pewnych momentach lepszy, niż w wersjach studyjnych. Wizualizacje, cała oprawa sceny, dodatkowe ekrany, konfetti czy legendarne “K” dopełniły świetną robotę muzyków. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to zbyt podbite bassy, które ktoś z techników po występie Peggy zapomniał zredukować.
Ostatnim członkiem zespołu, który zszedł ze sceny, był perkusista. Ronnie gestami oraz słowami dziękował za koncert oraz rzucił pałeczki w publikę. Dla wytrwałych ochrona rozdawała dolary z wizerunkami głównych postaci The Killers. Do zdobycia były trzy różne banknoty. Mi wystarczył jeden z nich jako dobra, darmowa pamiątka po wyczekiwanym latami koncercie. Choć później spływające komentarze znajomych, którzy widzieli mnie drącą ryja na telebimach, też były miłe.
Wymiana pokoleniowa?
Druga z obecnie najsławniejszych grup, które swoje korzenie ma w Las Vegas, występująca na tej edycji Open’era (pierwszą z nich było Imagine Dragons), to idealny kąsek dla “starej open’erowej gwardii”. Niestety, potwierdziło się to również w ilości osób w tłumie. Piszę “niestety”, bo to właśnie ich występ był dla mnie pobudką, by zakupić bilet na ostatni dzień imprezy. Pół godziny później niż Killersi swój występ zaczął Dawid Podsiadło. Artysta, który wyprzedał w Polsce wiele stadionów, dostał slot na… Tent Stage. Nie wiem co organizatorzy sobie myśleli, żeby poczynić taki krok. Zdecydowanie bardziej rozsądnym posunięciem byłoby ustawienie występu na głównej scenie przed zagranicznym headlinerem, bądź na slocie zamykającym scenę. Od kilkunastu minut przed wyjściem Polaka na namiotowe deski, tłum był niemiłosierny. Gdy po zagranicznym headlinerze chciałam się udać na końcówkę jego koncertu – za żadne skarby. Nie dało się przejść. Ba. Nawet do pobliskiej Beat Stage nie widziało mi się przepychać…
Przez ostatnie lata na Open’erze zaistniała wymiana pokoleniowa. “Stara gwardia” jeździła głównie dla muzyki, a rockowi, alternatywni, jak i elektroniczni headlinerzy byli głównym kąskiem imprezy. W czasie wybuchu social mediów, duże festiwale stały się modnym sposobem na spędzenie czasu ze znajomymi. Status Coachelli oraz to, jak pokazywana jest ona w sieci przelała się też na naszą scenę. Gdyńskie wydarzenie stało się lokalnym odpowiednikiem tego spędu. Coraz mniej się patrzy na lineup, bądź tylko na skład dużej sceny lub głównych gwiazd. Bardziej liczą się stylizacje, treści, które można stworzyć na social media. Cóż, znak czasów…
Wszystko poszło na marne?
Nie, nie będę dziadować, że influenserstwo zabija Open’era – choć niektórzy koledzy redakcyjni chętnie by ponarzekali. Organizatorzy mają przynajmniej gwarantowanych uczestników, którzy przyciągną za sobą kolejnych. Nowe grono, które może odkryć nowe brzmienia, bo nadal jest to festiwal muzyczny. Ci, którzy patrzą na skład artystyczny, praktycznie co roku znajdą coś, co może otworzyć ich portfele. (Nie)stety – najczęściej w Gdyni lądują gwiazdy, których w Polsce nie uświadczymy na oddzielnych trasach stadionowych/klubowych, bądź od lat nie zostały tu zaproszone przez inne agencje. Jest popyt, jest gwarantowany budżet, można przebierać w opcjach. Jednak taka pozycja na rynku powoduje, że AlterArt równie dobrze może mieć głęboko opinię ludu. Nie trzeba wprowadzać innowacji, patrzeć na konkurencję, bo to Open’er jest sztandarowym polskim festiwalem i niezależnie od czegokolwiek gawiedź przyjedzie. Jednak mam nadzieję, że takie myślenie szybko się skończy, bądź odbije się czkawką.
Jednak wracając do Podsiadło. Bardzo mnie cieszy, że przez ostatnie lata zaczęto doceniać to, co mamy w Polsce. Jako osoba, która kilka lat temu przejęła negatywne myślenie o aktualnych, lokalnych artystach i z tego się wyleczyła, mam wrażenie, że inni też tak zaczynają postępować. Popularność występu Dawida dorównująca bądź przewyższająca legendom z Las Vegas pokazuje ciekawą zależność. Nie tylko to, jaką markę sobie wypracował, ale też to, że dobre dni gitarowego grania na Openerze powoli odchodzą do lamusa. Przez wymianę pokoleniową, gdzie mogli być tacy, co “Human” czy “Mr. Brightside” nawet nie kojarzą. (Napisałam to jak stary pryk, a kurdebela, mam dopiero 22 lata).
Wracamy do koncertowania
Po niepomyślnym spacerku w stronę Tenta i Beat Stage, wahałam się ku wyjściu z terenu, jak i poczekaniu na popisy Taco Hemingwaya. W moim chytrym planie to dzień, gdzie miała zagrać oryginalna Dua Lipa miał być tym, podczas którego chciałam bawić się do białego rana. Jednak nie wyszło. Wczesna pora spania i świadomość godzinnego powrotu do hotelu jednak nie przeszkodziła, bym posłuchała początku popisu Filipa. Twórca legendarnego “W poszukiwaniu elektro” oraz kilku popularnych po dziś dzień albumów utwierdził ilością tłumu i swoim performance to, że Polska go uwielbia. W pewnym momencie tłum z koncertu rapera i występu Podsiadło… po prostu się przemieszał, choć odległość między obiema scenami to 10 minut spacerkiem. Wow.
W połowie zmuszona byłam opuścić jego popis, ale z social media do teraz docierają do mnie nagrania, jak Taco chciał zastąpić Duę, prezentując ciekawą interpretacje jej hitu “Levitating”. Nie będę, jak to inne portale już zrobiły, określała tego momentu jako uratowanie Open’era. Jednak jest to bardzo miły gest w stronę tych, którzy czekali na występ autorski “Future Nostalgii”.
Powrót
Na powrocie już gorzej, niż w pierwszą stronę. Specjalnie starałam się opuścić teren w trakcie dwóch największych występów, by na spokojnie wydostać się z festiwalu. Tak było aż do punktu z busami. Przy bramkach, które moderowali ochroniarze stało trochę ludu, możliwe, że więcej, niż setka osób. Autobusy regularnie podjeżdżały, jednak i tak, zanim weszłam do swojego rydwanu, minęło z 10 min. Ludzie wręcz wpychali się do pojazdów, a tak komfortowo jak przy pierwszym przejeździe już nie było. Tłum sam z siebie pakował się na styk, a ochrona i kierowcy musieli czasem wypraszać pojedyncze osoby, by móc jechać. W moim busie weszłam jako jedna z pierwszych osób, a i tak nie zdążyłam zająć miejsca siedzącego i ponad 20 minut drogi spędziłam na plecach innej pani. Super miło i komfortowo.
Tu nie winię organizatorów, a ludzi i ich dzikie zapędy. Sama bym poczekała kolejne 5 minut na mniejszy ruch, ale nie wracałam niestety sama. Na czas Open’era zwiększono również częstotliwość jazdy nocnych pociągów podmiejskich. Dzięki temu zamiast pół, bądź godziny czekania na powrót do Gdańska, mogłam już 10 minut po przyjeździe wsiąść do SKMki. Jednak mam jedno ale. Dodatkowe kursy nie były wpisane na stronie przewoźnika, przez co kupno biletów na powrót przez internet było opóźnione bądź niemożliwe. Jadąc o 1:40, kupowałam bilet na 2:00. Może to pierdoła, ale sama stresuję się takimi sytuacjami. Im mniej niepotrzebnego problemu i niedomówień, tym lepiej.
Podsumowanie
Po pierwszym weekendowym, dla mnie wręcz nieistniejącym dniu Open’era, sobota była powrotem na dawne tory. Przed pandemią lotnisko Kosakowo odwiedziłam dla między innymi Swedish House Mafii, Lany del Rey i Rudimental i nie zawiodłam się. Pierwszy z tych występów jest dla mnie topką przeżytych koncertów. To samo stało się trzy lata później, lądując w tłumie na The Killers i Peggy Gou. Koncertowo, muzycznie – nie zawiodłam się. To, co chciałam, częściowo dostałam (jednak to niczyja wina, że The Chemical Brothers się rozchorowali). Peggy naprawdę fajnie się zaprezentowała, a chłopaki z Las Vegas dali godne show. Roztańczyłam się na Jessie Ware, a z terenu wyszłam zadowolona. Dodam, że ochrona podawała w tłum wodę w kubeczkach. Miły gest.
Organizacyjnie? No cóż, może takiego zamieszania, jak przy staniu w deszczu i czekaniu na zbawie… przepraszam, informacje o wznowieniu, nie było. Jednak jedna rzecz – wpakowanie Podsiadło do Tenta. Milionowy raz powiem, że tak się nie robi. Podobną zagrywkę wykonano na FEST Festivalu, ustawiając koncert Sanah do Areny. AlterArcie, uczcie się na błędach innych organizatorów!
Kolejki do różnych stref też powinny być rozwiązane zwiększeniem ilości stanowisk. Często lądowałam na trawie, by odpocząć, coś zjeść czy posłuchać koncertu. W tym wypadku nadal z dekoracjami, strefami odpoczynku FEST wygrywa. Również klimatem, bo park fajniej się komponuje w atmosferę muzycznego wydarzenia, niż duże, puste pole. Jedna po tylu latach nie ma co zmieniać dobrze znanego terenu i eksperymentować z czymś nowym. To zupełnie dwa inne otoczenia.
Czy wrócę? Najpewniej tak. Jednak nie ze względu na klimat, a na muzyczną stronę wydarzenia. Organizacja wyjątkowo mnie w tym roku zawiodła, a często stawiałam ją za wzór innym polskim festiwalom.
Ocena: 6,5/10
foto: Tomek Kamiński