Lato stoi nie tylko pod znakiem festiwali. W tegorocznym sezonie nie mają również na co narzekać fani pojedynczych, stadionowych koncertów. Krajowe areny od kilku tygodni przejmowane są przez największe nazwy światowej muzyki. Koronnym przykładem jest Studnia, wróć, Stadion Narodowy. Stołeczna duma ostatnio gościła między innymi Beyoncé (która dla polskiej publiki dała dwa show) czy Harrrego Styles’a, którego kariera wręcz wybuchła po jego działalności w boysbandzie One Direction. Początek sierpnia stał z kolei pod znakiem Depeche Mode. Kultowa już brytyjska formacja od lat łączy elektroniczne brzmienia z alternatywnym rockiem. Gdyby nie ich album “Ultra”, to twórcy amerykański8ej marki największego festiwalu EDM musieliby inaczej nazwać swój twór.
Takie klimaty stanowczo grają z polską publiką, która uwielbia poczynania tego projektu. Każde ich odwiedziny w Polsce gromadzą ogromną ilość fanów. Najlepszym przykładem na nadal trwający boom wokół autorów “Personal Jesus” jest ilość koncertów, które artyści dadzą w Polsce w ramach trasy “Memento Mori”. Do historii przeszły już imprezy, które odbyły się w Warszawie i Krakowie. Dzięki uprzejmości Live Nation mieliśmy okazję uczestniczyć w pierwszym wymienionym wydarzeniu. Jakie wrażenia wywarł na nas występ Dave’a Gahana i spółki? O tym przeczytacie poniżej.
Muzyka sentymentalna
Tak się w moim życiu złożyło, że to był mój czwarty epizod koncertowy na Stadionie Narodowym. Stołeczna arena najczęściej przyciągała mnie na koncerty, których średnia wieku stanowczo przekraczała mój rocznik. Pierwszym razem był to niecierpliwie wyczekiwany występ Phila Collinsa w 2019 roku, którego supportował sam Nile Rodgers wraz z CHIC. Niecały miesiąc później Bon Jovi, którego popisów szczerze mówiąc zupełnie nie pamiętam. Wyjątkiem od “boomerskiej” reguły była Beyoncé, która zaprezentowała się z zupełnie innowacyjnym show. No i wracamy do podstaw, czyli Depeche Mode.
Dlaczego akurat taki, a nie inny dobór artystów? Wbrew pozorom nie tylko elektroniką człowiek żyje. Sama wychowałam się na brzmieniach lat 80. i 90., które niemal non stop towarzyszyły w domowym zaciszu. Nie pochodzę z muzycznej rodziny, jednak i tak ta tematyka często i gęsto się przewijała w tle. Dzięki temu złapałam bakcyla i poszłam w swoją stronę, jednak nadal nie zapominam o swoich korzeniach.
Gdy idole moich rodziców są już wiekowi, to każda okazja na zobaczenie ich w akcji kusi. Zwłaszcza, gdy – na przykład – taki Phil Collins żartobliwie daje znać o swoim stanie, nazywając trasę “Still Not Dead Yet” (“Jeszcze nie umarłem”). Co prawda motyw aktualnych koncertów Depeche Mode również zawiera śmiertelną tematykę, tym razem zainspirowaną pandemią (“Memento Mori Tour”). Jednak z tyłu głowy nietrudno nam myśleć o zakończeniu działania tej formacji. Zwłaszcza, gdy ich najnowszy krążek ujrzał światło dzienne w tym roku, a forma promocyjna jaką jest trasa koncertowa kusi podjąć takie, a nie inne kroki. Poniżej możecie również przypomnieć sobie naszą recenzję “Memento Mori”.
Jeszcze przed wejściem
Im większe wydarzenie, tym większą wagę trzeba przykładać do jego organizacji. Ten aspekt szczególnie dotyka imprezy organizowane z zamkniętej przestrzeni. Stadion Narodowy pod tym względem jest największym wyzwaniem. Po uczestnictwie w trzech wydarzeniach muzycznych pod znakiem Live Nation nie miałam co narzekać na obsługę imprezy – zawsze było sprawnie, miło i bezproblemowo. Tym razem było trochę inaczej.
Bez bicia przyznaje się, że na własne życzenie nabiłam sobie dodatkowych kroków tego dnia. Zamiast skorzystać z tramwaju, który zawiózłby mnie wprost pod bramkę, która prowadziła mnie do mojego sektoru, wybrałam metro. Jednak dzięki dobremu oznakowaniu stadionu dostałam się do “swojej” kolejki. Tutaj napotkałam pierwsze problemy. Przy barierkach wisiała informacja o wielkości ewentualnego bagażu, która mogła być równoważna maksymalnie wymiarom kartki A4. Ze sobą jedynie miałam kilka rzeczy, dlatego nie obawiałam się o ewentualne problemy. Jednak przeglądając stronę wydarzenia na Facebook’u nie zwróciłam uwagi, by organizatorzy zwracali uwagę na wielkość toreb czy plecaków wnoszonych na teren koncertu. To utrudnienie wadziło nieświadomej publice, zwłaszcza starszym osobom, które były liczną częścią koncertowego tłumu. Kłótnie, sprzeczki zatrzymywały kolejki.
Jednak finalnie udało się wejść na teren stadionu. To wszystko w tle oburzonych zastosowanymi zasadami bezpieczeństwa uczestników koncertu. Zanim doszłam zza pierwszą bramę, minęło chwilę czasu. Później już wszystko przebiegało bez kolejek. Przeszukanie było formalnością, a osobie przede mną pozwolono wnieść wodę, jednak bez korka. Miły gest. Potem chętni mogli nabyć merch, czyli gadżety związane z obecną trasą zespołu. Ceny startowały od 80 zł (brelok), a najdroższe produkty można było nabyć za 250 zł (bluzy). Bilet skanowano już podczas samego wejścia na stadion. W ten sposób będąc koło godziny 19:00 w okolicach Narodowego, w środku znalazłam się o 19:40 – czyli chwilę przed supportem.
Rozgrzewka przed Depechami
Tłum, który oczekiwał głównej gwiazdy nie narzekał na nudę. Przy wejściu na stadion towarzyszyły już nas brzmienia techno, ale to nie jedyne atrakcje, jakie przygotował dla nas organizator. Nie zabrakło też supportu ze strony zespołu Hope. Półgodzinny, dosyć surowy występ, gdzie wokale głównej wokalistki wychodziły przed szereg. Ostatnie minuty ich koncertu były szczytowym, najmocniejszym momentem prezentacji. Ta krótka prezentacja mogła zachęcić do dalszego śledzenia muzycznych losów berlińskich twórców. Nam jednak szczególnie nie zapadła w pamięci. Ale powiedzmy sobie wprost – to nie lada wyzwanie rozgrzewać publikę przed taką muzyczną legendą. I Hope w tej roli sprawdzili się całkiem godnie. Po zapoznaniu się z kilkoma utworami znów wróciliśmy do muzycznego tła, znów w twardszym wydaniu.
Godzina zero
20:45. Gasną światła, a na scenę wchodzą gwiazdy wieczoru. Wraz z Depechami odkrywane są pierwsze dekoracje i szczegóły na parkiecie. Konstrukcja, która towarzyszyła zespołowi, nie była niczym nadzwyczajnym – ot, typowa scena znana z festiwali czy niektórych koncertów stadionowych, której dodatkiem był niezbyt długi wybieg. Nie brakowało świateł, ekranów bocznych, które bardzo ułatwiały konsumpcję osobom z dalszych sektorów, jak i wizualizacji wyświetlanych zza pleców artystów. Estrada już od pierwszych chwil krzyczała “jestem tu drugorzędną sprawą, muzyka jest najważniejsza!“. Jedynym szczegółem, który od razu identyfikował zespół było wielkie M – czyli litera odgrywająca naczelną rolę w trasie promującej album “Memento Mori”. Była to dekoracja zawierająca w sobie ekran, dookoła otoczona mieniącymi się elementami oraz światłami. Czasem duplikowała animacje widoczne na tylnym wyświetlaczu, a nieraz w ramach niej serwowano inne wizualizacje.
Artyści rozpoczęli występ prezentując dwie propozycje z najnowszego albumu. “My Cosmos Is Mine” i “Wagging Tongue” poprzedziło puszczone intro “Speak To Me”. Delikatna rozgrzewka materiałem z “Memento Mori” została przerwana powrotem do przeszłości. Nostalgię uruchamiało “Walking in My Shoes”, a większa część tłumu na pewno kojarzyła następną propozycję – “It’s Not Good”. Wykony dotychczasowych utworów były dobre, choć dopiero przy starszych propozycjach można było poczuć odmianę. Nie brzmiały one 1:1 jak z nagrań, a został dodany do nich magiczny pierwiastek czasu. Głębszy głos Davida Gahana był tym czynnikiem. Dalej zwolniliśmy, bujając się do kolejnej propozycji z krążka “Ultra” – “Sister of Night”. Potem powrócono do “Songs of Faith and Devotion” z propozycją “In Your Room”.
Balans emocjonalny
Balans serwowania nowych brzmień, hitów i starszych propozycji w trakcie koncertu był bardzo zrównoważony. Są zespoły, które najpopularniejsze numery trzymają na koniec, deser, a inni serwują najbardziej rozpoznawalne kąski w środku występu. Strategie są różne i często zależą od okoliczności. Co innego usłyszymy na festiwalu, a czym innym uraczy nas zespół w warunkach stadionowych. Depeche Mode po dwóch utworach zapowiedzieli kolejną legendę z charakterystycznym intro. “Everything Counts” nie było idealne, ale miało swoją magię.
Wchodzimy w nowszą erę z “Precious”, które przyprawiło mnie o ciarki. Czy to chodzi o wykonanie, czy mój sentyment do tej propozycji – trudno określić. Oba czynniki mogą pływać na to równolegle. Na uspokojenie emocji przychodzi już właściwe wykonanie lekko psychodelicznego “Speak To Me”, z którego płynęły emocje. Wolniejszą passę podtrzymuje “A Question of Lust” i “Strangelove”… w akustycznym wydaniu. Nie spodziewałam się takiego zabiegu – a dodam, że nie sprawdzałam przed koncertem setlist z innych występów z trasy.. Zaprezentowana wersja ponownie wywołała ciarki. Ograniczone na ten czas efekty wizualne i siła głosu – to jest to.
Albumowe powroty, czyli przyszedł czas na “Ghosts Again” i mocniejsze uderzenie z “I Feel You”. “A Pain That I’m Used To” zaprezentowano w wersji Jacques’a Lu Conta, a podczas “World in My Eyes” oddano hołd Andy’emu Fletcherowi.
Cztery ostatnie pozycje głównej części koncertu to istna kumulacja ikonicznych singli. Zaczynając od charakterystycznego od pierwszych sekund “Wrong”, poprzez “Stripped” i “John the Revelator”.
Widowiskowy koniec
Finałem głównego widowiska było “Enjoy The Silence”, które poprzedzało długie intro. W tym czasie David Gahan zabawiał publikę na wybiegu, ukazując zarazem swoją sceniczną charyzmę, na którą poświęcimy osobny akapit. Jeden z najpopularniejszych numerów Depeche Mode śpiewany był przez cały stadion, a wokalista oddawał mikrofon w stronę tłumu na czas refrenu.
Jestem osobą, która ma szczególny sentyment do tej propozycji. Od najmłodszych lat w rodzinnym domu towarzyszyła mi ta charakterystyczna melodia. Gdy dorastałam, odkryte znaczenie warstwy lirycznej nadało zupełnie nowe spojrzenie. W szczególności linijka “Words are very unnecessary, They can only do harm”, którą w końcu miałam okazję usłyszeć na żywo…
Nie zabrakło zakończenia w postaci długiej solówki przed ostatnim “Enjoy The Silence”. Ten segment poprzedzała wtrącona wariacja perkusyjno-syntezatorowa z elementami gitary, nadająca wręcz psychodeliczny odbiór. Osiem minut różnorodności emocjonalnej. Mało kto potrafi tak czarować. Gdy scena zgasła, a artyści opuścili jej deski, nastąpił nagły głód dalszej konsumpcji ich twórczości. Pomimo prezentacji 19 utworów, w zanadrzu nadal czekało kilka hitów.
Na bis
Liczne owacje wywołały zaplanowane bisy. Tutaj czekały nas cztery ponadczasowe propozycje. “Waiting for the Night” było jedynie wstępem do potężnego zakończenia. Tytuł “Just Can’t Get Enough” idealnie opisywał mój stan w tym momencie – nie chcę stąd wychodzić! Tę propozycję poprzedzało dłuższe intro, które już prezentowało charakterystyczną melodię. Następnie zagrano “Never Let Me Down Again”. Jak podczas całego koncertu tańczyłam, tak szczególnie podczas tego segmentu nie dało się ustać, czy usiedzieć w miejscu – pomimo, że zajmowałam trybuny. Przez to, że nie wszyscy bawili się na stojąco przepraszam. Jednak inaczej konsumować się tego występu nie dało!
Innego zakończenia nie przewidywałam. “Personal Jesus” został wprowadzony publice poprzez charakterystyczny motyw gitarowy, który zagrano w zwolnionym tempie. Energia tego numeru idealnie wpisywała się w finał tego wieczoru.
Nie tylko muzyka
Muzycznie było bardzo dobrze. Jednak istnieje też kilka innych aspektów koncertów, które wpływają na ocenę całości. Wcześniej już zwracaliśmy uwagę na prostotę konstrukcji towarzyszącej temu wydarzeniu. Zamieszczone na niej ekrany nie ograniczały się jedynie do ukazywania sylwetek artystów z bliska. Towarzyszyły im proste ujęcia filmowe, niektóre pochodzące z teledysków, co było dopasowane do klimatu artystycznego prezentowanego przez Depeche Mode. Dynamiczne ujęcia z kamer, doraźne dodatkowe efekty, między innymi nawiązujące do klimatów retro to był dodatek, który w tym przypadku robił robotę. Nie był to rozmach w stylu na przykład Beyonce. Jednak charakterystyka obu projektów muzycznych jest zupełnie inna, dlatego nie ma sensu ich porównywać.
Zachwycić mógł kontakt zespołu z publiką. Oczywiście przed szereg tej inicjatywy wychodził Dave Gahan. Energia, którą przenosił do publiki, była potężna. Najwięcej zyskiwali – co naturalne – fani, którzy byli najbliżej sceny. Jednak z daleka również można było odczuć te szaleństwo. Zachęcanie do śpiewania, machania rękami, mnóstwo innych interakcji dodawało dodatkowego blasku całemu aktowi. Poza tym wręcz kocie ruchy frontmana, gesty rękoma, oraz cała prezencja artystyczna wręcz zadziwiła. Takiej gracji na scenie powinni mu zazdrościć niejedni młodsi koledzy po fachu. Jest od kogo się uczyć!
Podsumowanie
W kategorii koncertów dla dojrzalszej publiki – mocna 8, a nawet poszaleję i dam 9. Depeche Mode po tylu latach na rynku nadal prezentują wysoki poziom, którego często z wiekiem brakuje innym zespołom. Miałam możliwość uczestniczyć w wielu występach artystów starszego pokolenia i niestety, często mnie zawodziły. Niestety są tacy, którzy stawiają ponad wszystko wagę swojego nazwiska i nie oferują nic ponad to, a czasem nawet nie dostarczając podstaw. U “Depeszów” było wszystko, a nawet ponad to. Najlepiej pokazuje to fakt, że ponad dwie godziny w całości przetańczyłam, a większość utworów podśpiewywałam.
Niestety, negatywnie na odczucia wpływała akustyka Narodowego. Choć, jak na naszą kochaną studnię, tragedii nie było. Wiele też zależy od miejsca, gdzie się siedzi. Sektor D12 był na tyle uprzywilejowany, że praktycznie naprzeciwko niego skierowane były głośniki. Zabierało to widok, ale wpływało pozytywnie na odczucia muzyczne. Coś za coś. Słyszałam większość tekstów, choć czasem miałam wrażenie, że dane partie instrumentalne przebijają się przez wokale. Jednakże bywałam w tym miejscu na występach, gdzie trudno było zrozumieć przekaz wokalisty, bądź dochodził on w zniekształconej formie. Tu z aż takimi problemami się nie spotkałam. Nie było idealnie, ale dosyć przyjemnie.
W skrócie – warto było i gorąco rekomenduję wizytę w łódzkiej Atlas Arenie, gdzie w lutym przyszłego roku Depeche Mode zagra dwa koncerty.